Komiks „Najdłuższy dzień przyszłości” Lucasa Vareli – argentyńskiego rysownika, grafika i projektanta o polskich korzeniach – jest nietypowy. Przede wszystkim w ogóle nie ma dymków z tekstem. Wszystko rozgrywa się tu jedynie na płaszczyźnie wizualnej. Odczytywanie i interpretowanie fabuły jest jednak wyjątkowo proste – rysunki są bowiem bardzo czytelne a opowiedziana za ich pomocą historia odwołuje się do doświadczeń bliskich nam wszystkim. Można wręcz odnieść wrażenie, że wszelkie dodane do historii słowa byłyby po prostu zbędne.
Komiksowe „No Logo”
[Lucas Varela „Najdłuższy dzień przyszłości” - recenzja]
Komiks „Najdłuższy dzień przyszłości” Lucasa Vareli – argentyńskiego rysownika, grafika i projektanta o polskich korzeniach – jest nietypowy. Przede wszystkim w ogóle nie ma dymków z tekstem. Wszystko rozgrywa się tu jedynie na płaszczyźnie wizualnej. Odczytywanie i interpretowanie fabuły jest jednak wyjątkowo proste – rysunki są bowiem bardzo czytelne a opowiedziana za ich pomocą historia odwołuje się do doświadczeń bliskich nam wszystkim. Można wręcz odnieść wrażenie, że wszelkie dodane do historii słowa byłyby po prostu zbędne.
Lucas Varela
‹Najdłuższy dzień przyszłości›
Rzecz dzieje się w jakimś futurystycznym mieście, w którym funkcjonują dwie wrogo do siebie nastawione korporacje produkujące żywność. Całe miasto oklejone jest ich znakami firmowymi: z jednej strony mamy logo przedstawiające świnię, z drugiej zaś królika (tak przypuszczam). Po ulicach chodzą ludzie ubrani w sposób, który jednoznacznie sugeruje przynależność do jednego lub drugiego obozu i – mówiąc delikatnie – nie są oni do siebie nastawieni zbyt przyjaźnie. Ta wzajemna niechęć jest umiejętnie podsycana przez wszechobecne ekrany, które nieustannie przedstawiają jednostronny obraz rzeczywistości. Z jednej strony zatem, w głowy części mieszkańców sączone są obrazy, w których o całe zło oskarżana jest „korporacja świńska”, z drugiej zaś – upowszechniane są opowieści, w których rolę złego odgrywa „korporacja królicza”. Brzmi znajomo? Wprawdzie u nas nie ma świni i królików na znakach firmowych, ale poza tym wiele szczegółów się zgadza.
W takim właśnie świecie – w wyniku splotu dość zaskakujących okoliczności – dwóch bohaterów zostaje wplątanych w spektakularną szpiegowsko-sensacyjną aferę. Jakiś przeciętny urzędnik pracujący na rzecz „królika” przez przypadek kupuje sobie kawę z logo „świni”, co sprowadza na niego karę przełożonych. W ramach tej kary musi udać się do siedziby wrogiej korporacji i za pomocą walizki posiadającej niezwykłe właściwości przeprowadzić terrorystyczny atak na jej założyciela. Z drugiej strony – w siedzibie „korporacji świńskiej” jakiś robot, który zwycięża w turnieju, dostaje w nagrodę zadanie przeprowadzenia analogicznego zamachu na założyciela „korporacji króliczej”. Dwóch dywersantów nie wiedząc o sobie nawzajem, rozpoczyna swoje misje, które doprowadzą do spektakularnego finału. Jeden robi to za karę, drugi w nagrodę, ale powiedzmy sobie szczerze - to nie ma żadnego znaczenia.
Komiks można odczytywać jako satyrę na naszą współczesność, w której korporacyjny styl życia stał się wzorcem dominującym. Przedstawione w opowieści zuniformizowane jednostki, ogłupiane przez media, wysługujące się robotami i podłączone do różnorodnego okablowania ułatwiającego życie w niepokojący sposób przypominają ludzi, wśród których przyszło nam dziś żyć. Przypominają nas samych. Żyjący w dwóch wrogich obozach mieszkańcy miasta są nieustannie urabiani propagandowymi obrazami przedstawiającymi dwie przeciwstawne wersje rzeczywistości. Z punktu widzenia postronnego obserwatora, który w tym przypadku jest czytelnikiem komiksu, nie ma absolutnie żadnego znaczenia to, czy któraś z tych wersji jest prawdziwa. Może jedna, może druga, a może żadna. Nie da się także wykluczyć, że prawdziwe są obie. W każdym razie na pewno są prawdziwe dla swoich wyznawców. Po lekturze warto sobie przeprowadzić mały eksperyment. Przeglądając komiks powtórnie można mianowicie w miejsce wymyślonych przez Varelę ikon, wyobrazić sobie dobrze nam znane znaki firmowe polskich korporacji medialnych lub politycznych, które darzą się wzajemnie mniej więcej takim samym uczuciem, jak te przedstawione w komiksie. Warto także rozważyć przeprowadzenie innej wersji tego eksperymentu. Oglądając wieczorem program informacyjny albo czytając informacje na portalu internetowym można na przykład zadać sobie pytanie, jakie logo do niego pasuje – królika, czy świni?
Graficznie komiks jest niezwykle jednoznaczny i czytelny. Widać tu fascynację autora doskonaleniem języka komiksu oraz pasję związaną z tworzeniem opowieści za pomocą obrazów. W prostych i schematycznych rysunkach wykonanych stylem czystej linii daje o sobie znać wieloletnie doświadczenie zdobyte przez Lucasa Valerę w branży graficznej. Pomimo uproszczeń – a może właśnie dzięki nim – poszczególne kadry zawierają czytelne i konkretne informacje odnoszące się do rozwoju fabuły. Przedstawione w wymowny sposób gesty bohaterów niosą ze sobą jednoznaczną informację dotyczącą tego, jak należy interpretować kolejne sekwencje zdarzeń. Ikoniczne rysunki i dyskretne, pastelowe kolory niewątpliwie czynią przekaz autora zrozumiałym. Już po kilku stronach konwencja całej opowieści staje się oczywista, a po kilku następnych odbiorca ma pewność, że jakiekolwiek słowa – dialogi, opisy – byłyby tu całkowicie zbędnym dodatkiem. Myliłby się jednak ten, kto by stwierdził, że komiks wystarczy sobie przejrzeć. Tę opowieść trzeba ważnie odczytywać, bo jedynie przeglądając można przeoczyć wiele istotnych komunikatów i komentarzy na temat współczesnego świata wplecionych w tę opowieść.
Wydaje się, że "Najdłuższy dzień przyszłości" niesie ze sobą ważne przesłanie, które potencjalnie jest możliwe do zrozumienia bez słów pod każdą szerokością geograficzną. Autor przemawia do odbiorcy językiem ikon, które dziś – w dobie globalnej wioski – są czytelne niemal na mocy oczywistości. Żyjemy bowiem w świecie, w którym – jak twierdzi wielu medioznawców i kulturoznawców – dominuje kultura obrazkowa. Bez względu na to, czy uznamy to za powód do optymizmu, czy rozpaczy, jedno trzeba przyznać – „czytanie” języka graficznego staje się coraz bardziej powszechną i niezbędną kompetencją. Co ciekawe, autor odnosi się do tej kwestii na dwóch poziomach. Po pierwsze, tworząc swoją opowieść odwołuje się do wymaganych dziś kompetencji związanych z dekodowaniem znaków, symboli i ikon, ale równocześnie – po drugie – krytykuje i wyśmiewa tę rzeczywistość, która generuje i wymusza te kompetencje. W sportretowanym przez niego świecie niepodzielną władzę nad jednostkami sprawuje – jak powiedziałaby Naomi Klein – logo. Podczas lektury wielu czytelników stwierdzi zapewne, że nie chciałoby tak żyć. Problem polega jednak na tym, że żyjemy tak już od dawna.