„Robaczki” to napisany i narysowany przez Dominika Szcześniaka autobiograficzny komiks, który można odczytywać zarówno jako zapis codziennego życia komiksiarza, jak i wyrazisty głos w dyskusji o kondycji polskiego środowiska komiksowego. Ta dwoistość sprawia, że trudno zdecydować się na to, czy chwalić komiks (bo jest dobry), czy też wejść w polemikę z autorem (bo trudno zgodzić się ze wszystkimi jego tezami). Jedno jest pewne konstruując swoją artystyczną wypowiedź w taki właśnie sposób autor nie ułatwił życia recenzentom.
Gdzie ci krytycy?
[Dominik ‘Lucek’ Szcześniak „Robaczki” - recenzja]
„Robaczki” to napisany i narysowany przez Dominika Szcześniaka autobiograficzny komiks, który można odczytywać zarówno jako zapis codziennego życia komiksiarza, jak i wyrazisty głos w dyskusji o kondycji polskiego środowiska komiksowego. Ta dwoistość sprawia, że trudno zdecydować się na to, czy chwalić komiks (bo jest dobry), czy też wejść w polemikę z autorem (bo trudno zgodzić się ze wszystkimi jego tezami). Jedno jest pewne konstruując swoją artystyczną wypowiedź w taki właśnie sposób autor nie ułatwił życia recenzentom.
Dominik ‘Lucek’ Szcześniak
‹Robaczki›
Mimo tego, że na komiks składa się kilka różnych historii, całość można odczytywać jako względnie spójny traktat na temat życia i pracy komiksiarza. Ta spójność jest rezultatem nadania komiksowi specyficznej struktury. Trzy rozdziały zostały mianowicie obramowane Prologiem i Epilogiem, które narzucają określoną, mimo wszystko dość pesymistyczną, interpretację zawartości tomu oraz poprzeplatane stand-upowymi wstawkami, w których zamaskowana postać, niczym Mroczny Rycerz rozprawia się kolejno z największymi problemami polskiego światka komiksowego. Dostaje się wszystkim – twórcom (ze szczególnym uwzględnieniem scenarzystów), recenzentom oraz fandomowi komiksowemu.
Główną część narracji stanowią krótkie epizody z życia komiksiarza i jego rodziny, które powstały w formie komiksu internetowego pt. „Hej Misiek” realizowanego dzięki stypendium artystycznemu prezydenta miasta Lublin. Widzimy tu zatem szereg scenek, w których twórca komiksowy odgrywa – z nadmiernym czasem zaangażowaniem – rolę ojca i męża. Jesteśmy świadkami codziennej, żmudnej, choć przynoszącej przecież masę satysfakcji pracy nad kształtowaniem charakteru młodego człowieka. Są tu wzloty i upadki, są momenty zniechęcenia i momenty, w których pojawia się dodatkowa energia. Nie brakuje również spięć z innymi rodzicami, którzy jak powszechnie wiadomo zawsze wychowują swoje dzieci, nie tak jak należy i nie wiedzieć czemu, nie chcą zgodzić się z naszym punktem widzenia. Tę część komiksu można odczytywać, jako wnikliwe studium procesu wychowawczego, oparte na autobiograficznym doświadczeniu. Nie zmienia tego nawet to, że sytuacje, które zdarzyły się naprawdę zostały tu wymieszane z sytuacjami, które nie miały miejsca. Z różnych wywiadów udzielanych przez Dominika Szcześniaka wiadomo bowiem, że opisał on w komiksie zarówno te sytuacje, w których zachował się w określony sposób, jak i te, w których jedynie chciał się tak zachować (ta druga opcja dotyczy szczególnie konfrontacji z innymi rodzicami, które rozegrały się tylko w bujnej wyobraźni autora).
Jednak bez względu na to, jak interesujące i pouczające są te scenki z życia, i tak główna uwaga odbiorców (głównie recenzentów) skupi się pewnie na tych fragmentach komiksu, w których autor – jako zamaskowany bohater – wypowiada się na temat polskiego światka komiksowego. Odwołując się do bardzo obecnie popularnej formy stand-upu, autor ustawia swego „komika” w świetle reflektora i pozwala mu wygarnąć całą prawdę czytelnikowi prosto w oczy. W tym cierpkim monologu wszyscy uczestnicy tego świata zostali przedstawieni jako osoby uzależnione. Chodzi tu niestety o tragiczne w swych skutkach uzależnienie, które rujnuje życie i zdrowie wszystkich uwikłanych w komiksową rzeczywistość oraz ich Bogu ducha winnych rodzin, które cierpią na nim najbardziej.
Weźmy takiego scenarzystę. Pisze te swoje opowieści i nic nie jest go w stanie zniechęcić. Jeśli napisze totalnie złego i czytelnicy ramię w ramię z recenzentami mu to uświadomią, to zaraz po tej porażce zabierze się za pisanie kolejnego scenariusza, tylko po to, by udowodnić wszystkim, że to potrafi. Jeżeli zaś napisze coś, co recenzenci i czytelnicy uznają za hit, to nasz bohater, zaraz zacznie tworzyć kolejną opowieść. Spójrzmy na recenzentów. Ich uzależnienie jest jeszcze gorsze – oni są bowiem uzależnieni od darmowych egzemplarzy recenzenckich, które otrzymują z wydawnictw lub magazynów dla których piszą. Jak to uzależnienie wpływa na poziom pisanych przez nie recenzji, nietrudno się domyślić. No i wreszcie fandom komiksowy. Kompletny dramat. Codziennością są tu niezrozumiałe podziały i konfrontacje związane z określonymi gustami, spory i wzajemna nienawiść skrywana pod maską pochlebstw. Tak, w dużym skrócie, przedstawia środowisko komiksowe zamaskowany bohater „Robaczków”. Pomimo tego, że zaraz po wygłoszeniu tych poglądów ich autor od razu – przezornie – znika ze sceny, spróbujmy jednak trochę z nim podyskutować.
Poświęćmy zatem nieco uwagi „największym ćpunom”, czyli recenzentom. Ich pierwszym grzechem jest zachłanność. I pół biedy, jeżeli byłaby to zachłanność, która po prostu przekłada się na liczbę zdobywanych komiksów i liczbę pisanych recenzji. Niestety chodzi tu o coś znacznie gorszego. Chodzi mianowicie o zachłanność, której rezultatem jest spadek wartości pisanych recenzji, które zamieniają się w peany na cześć opisywanych komiksów i wydawnictw zupełnie niezależne od wartości samych dzieł. Taki ćpun, zrobi przecież wszystko, „by wydawca nie odciął kurka z egzemplarzami recenzenckimi”. W tym punkcie nie sposób nie zgodzić się z autorem - takie zjawisko niewątpliwie w przyrodzie występuje. Działa tu prosta i niezwykle skuteczna reguła wzajemności, która uruchamia taki oto sposób myślenia: „Dostałem od wydawcy darmowy komiks, wypadałoby się odwzajemnić pozytywną recenzją”. Co do diagnozy pewnie istnieje tu zgoda, pojawia się jednak pytanie, co można zrobić, by tę sytuację zmienić? Czy w ogóle można coś z tym zrobić?
Wydaje się, że istnieje pewien sposób, który w teorii jest dość prosty i oczywisty, ale niestety nie jest już taki w praktyce. Chodzi mianowicie o to, żeby zamienić powyższy tryb rozumowania na następujący: „Dostałem od wydawcy darmowy komiks, wypadałoby się odwzajemnić rzetelną recenzją”. Kluczem do zrozumienia tej zmiany, jest zdefiniowanie znaczenia określenia „rzetelna recenzja”. Nie chodzi tu rzecz jasna o bezkrytyczne pochwały, ale udowodnienie, że ma się coś wartościowego do powiedzenia na temat komiksu. Trzeba wykazać się wiedzą na temat gatunku, dostrzec i spróbować zrozumieć treści wpisane w przekaz, pobawić się w rozmaite interpretacje opowieści, wejść w dialog z autorem próbując napisać o komiksie coś, czego ona sam – zaangażowany w proces tworzenia – być może nie zauważył. Warto też kierować się zasadą symetrii i równie poważnie podejść do pisania recenzji, jak autor do stworzenia komiksu, któremu nierzadko poświęca sporą cześć swego życia (wydzierając ten czas np. rodzinie). Poświęcając kilkadziesiąt minut na lekturę i kilka godzin na pisanie recenzji, warto pamiętać, że praca nad komiksem mogła trwać kilka miesięcy lub lat. No i oczywiście trzeba mieć nadzieję, że takie uczciwe podejście, którego efektem może być przecież czasami skrajnie krytyczna recenzja, zostanie jednak mimo wszystko docenione przez wydawcę trzymającego czujnie rękę na „kurku z egzemplarzami recenzenckimi”.
Dominik Szcześniak, takie recenzje nazwałby pewnie recenzjami obiektywnymi, podczas, gdy moim (subiektywnym) zdaniem coś takiego, jak obiektywna recenzja nie istnieje. Działalność recenzencka jest z natury rzeczy działalnością skrajnie subiektywną. Przecież bez względu na to, jak dalece zapuścimy się w rejony obiektywnej analizy gatunkowej, estetycznej, narracyjnej i jakiejkolwiek jeszcze, to za każdym razem piszemy o swoich wrażeniach, skojarzeniach i ocenach dotyczących konkretnego komiksu. Inaczej po prostu się nie da. Problem leży chyba gdzie indziej. Nie jest nim mianowicie subiektywizm recenzentów, ale ich rozbuchane ego. Przekonanie o własnej nieomylności, tendencja do nachalnego stawiania siebie w centrum, narcystyczne przeglądanie się w pisanych tekstach, nieustanne sprawdzanie liczby wyświetleń, polubień i komentarzy oraz pisanie, że coś jest dobre albo złe, bez żadnego sygnału mówiącego, że to jest dobre albo złe, z konkretnego punktu widzenia, to chyba główne grzechy recenzentów. Paradoksalnie w takich sytuacjach sygnałem pewnej skromności może być krytykowane przez autora stwierdzenie „moim zdaniem”. Recenzent, który go używa być może chce jedynie delikatnie przypomnieć, że jego ocena komiksu ma ograniczony charakter i nie sformułował jej by rościć sobie prawo do bycia nieomylnym i wszechwiedzącym krytykiem.
Jednak bez względu na to, czy będziemy mówić o recenzjach „obiektywnych”, czy „rzetelnych”, to po lekturze kilku tekstów konkretnych krytyków każdy z nas jest w stanie wyrobić sobie pewną opinię na temat ich twórczości. Wszyscy pewnie wiemy, czyje recenzje czytać warto, a czyje są w gruncie rzeczy zbędne. Jesteśmy także w stanie stwierdzić, czyje teksty pozwalają dostrzec w komiksie treści, których sami nie zauważyliśmy, a czyje są tylko streszczeniowymi materiałami promocyjnymi. Ta wiedza pozwala nam, orientować się w meandrach komiksowego świata oraz wybierać tylko teksty, które są w stanie pogłębić naszą wiedzę na temat tego niezwykle uzależniającego medium. Ta wiedza mogłaby także być punktem wyjścia do otwartych dyskusji na temat jakości tej komiksowej publicystyki.
W przypadku „Robaczków” warstwa graficzna nie jest tak ważna, jak przesłanie, które niesie ze sobą ten komiks, ale też wypada kilka słów (w tej decydowanie za długiej recenzji) na ten temat napisać. Jest to o tyle istotne, że Dominik Szcześniak, który znany jest przede wszystkim jako scenarzysta, postanowił po kilku latach przerwy znów chwycić za ołówek i narysować, to co mu w duszy gra. Rezultat jest bardzo dobry (jeśli u nas scenarzyści tak rysują, to co muszą potrafić rysownicy!). Proste i przejrzyste rysunki zostały tu przede wszystkim podporządkowane wymogowi sprawnej narracji, ale tu i ówdzie autor pokazuje naprawdę nieprzeciętne umiejętności. Różnorodne sposoby kreskowania, imitowanie stylów rysunkowych (wynikające z wymogów narracyjnych) oraz płynne kadrowanie to elementy, które rzucają się w oczy. Krótko mówiąc, wbrew zastrzeżeniom i usprawiedliwieniom samego autora graficzna strona komiksu wypada bardzo przekonująco i stanowi odpowiednie, nieodwracające uwagi od meritum, uzupełnienie opowieści o ciężkim życiu komiksiarza.
Bardzo dobrze, że komiks „Robaczki” ujrzał światło dzienne. Po pierwsze, dlatego, że to dobry komiks jest. Po drugie, dlatego że poza wartością estetyczną niesie on ze sobą ważne przesłanie, albo może raczej stanowi ważny głos w dyskusji na temat polskiego świata komiksowego. Nawet jeżeli jest to dyskusja samych ćpunów, ludzi uzależnionych od komiksu na różne sposoby, która poza nimi zupełnie nikogo nie interesuje, to dobrze by toczyła się ona w otwarty sposób. Być może najważniejszym aspektem tej dyskusji będzie skonfrontowanie oczekiwań twórców oraz wydawców z działalnością recenzentów. Oczywiste pytanie, jakie się nasuwa i jakie mogłoby być punktem wyjścia takiego dialogu brzmi: czego autor oczekuje od krytyki komiksowej. Wydaje się, że twórcy powinni oczekiwać recenzji, w których krytyk odsłaniania coś, z czego nawet sam autor nie zdawał sobie sprawy, które stwarzają możliwości nowego spojrzenia na dzieło i które chcą wchodzić z twórcą i jego dziełem w dialog, ale mimo wszystko wypada zapytać samych zainteresowanych o opinię na ten temat. Może dzięki takiej dyskusji łatwiej będzie odnaleźć krytyków z prawdziwego zdarzenia?