Zjedz placuszka
I tak oto doczekaliśmy się kolejnego tomu przygód piekielnego chłopca. „Prawa reka zniszczenia” to zbiór opowiadań, które można określić wspólnym mianem wspominkowych… Pojawiają się tutaj sceny z przeszłości Hellboya: jego dzieciństwo, spotkanie z Rasputinem. Wątek pochodzenia bohatera, jak i kształtu jego prawej ręki, rozwijany jest niemrawo.
Historie pokazane są w typowym dla Mignoli narracyjnym stylu. Akcja poprzetykana jest dygresjami Hellboya i innych bohaterów. Jak zwykle również bardzo poważne i przerażające sceny kontrastują z mniej lub bardziej komicznymi wypowiedziami chłopca z piekła rodem.
W „Prawej ręce zniszczenia” wyróżniają się dwie historie. Przede wszystkim arcyzabawne „Placuszki”. Możemy tutaj zobaczyć dwuletniego Hellboya – nadzwyczaj zdolne dziecko, które w tak młodym wieku już płynnie mówi – i problemy wychowawcze jego opiekuna Nortona Rickera. Drugim komiksem są „Głowy” – historia oparta na japońskiej legendzie, tyle, że samuraja zastępuje Hellboy, a katanę – gałąź.
Co ciekawe, większość opowieści w „Prawej ręce zniszczenia” kończy się wyraźnym morałem. Praktycznie wszyscy bohaterowie, których spotyka Hellboy, zostają ukarani za swe grzechy. Chciwość, żądza władzy i inne ludzkie przywary w świecie Mignoli nie mają zbyt długiego żywota. „Prawa ręka zniszczenia” to komiks dla każdego. Przede wszystkim jest to doskonała rozrywka, połączenie pierwiastków humorystycznych z mrocznymi. Ten tytuł po prostu warto mieć w swojej kolekcji.
Sebastian Chosiński [40%]
Ziemianie to dranie
„Aquablue” to podobno jedna z popularniejszych serii komiksowych z gatunku twardej fantastyki (o przygodowo-sensacyjnej proweniencji) w Polsce. Trudno mi w to uwierzyć, systematycznie zapoznając się z kolejnymi tomami tej historii. Punkt wyjścia scenariusza nie jest jeszcze aż tak rażąco bezsensowny. Niestety, odnoszę wrażenie, że poza obraniem w miarę ogólnego kierunku, w którym należy podążać, Thierry Cailleteau nie potrafił spłodzić interesującej i przy tym logicznie spójnej opowieści. Mniej więcej w połowie bowiem historia zaczyna pękać w szwach i wyłażą spore niedoróbki.
Najważniejszym novum, jakie pojawia się na kartach komiksu, zdaje się być fakt, iż rolą czarnych charakterów scenarzysta obdarzył… Ziemian. To właśnie oni są okrutnymi najeźdźcami, którzy planują fizyczną eksterminację pokojowo nastawionej tubylczej ludności, zamieszkującej tytułową planetę. W jednej z wojskowych baz na Aquablue szalony doktor Fershid (to taki futurystyczny doktor Josef Mengele) przeprowadza skomplikowane, pseudomedyczne eksperymenty naukowe. Mają one doprowadzić do powstania niszczycielskiego wirusa, przy pomocy którego w najbliższej przyszłości planeta zostanie „oczyszczona” z sympatycznych, niebieskoskórych humanoidów. I kiedy wydaje się, że nie ma już dla nich żadnego ratunku, pomoc przychodzi… z morskich głębin. Jak się bowiem okazuje, skrywają one zaskakującą dla wszystkich stron konfliktu tajemnicę. Dzięki jej odkryciu nasi bohaterowie, kosmiczni podróżnicy – niemal mitologiczny heros Nao wraz z Carlo i Beatrice – mogą pokusić się o wybawienie zagrożonego gatunku istot ze śmiertelnej opresji.
Scenarzysta nie sili się na żadne filozofowanie czy psychologizowanie. Kiedy pozornie doprowadza akcję do punktu bez wyjścia, bez większego wahania sięga po „argument siłowy”. Jak króliki z kapelusza znienacka pojawiają się rozwiązania, które odwracają bieg wydarzeń o 180 stopni. Dzięki czemu historię udaje się doprowadzić do pożądanego i oczywiście szczęśliwego końca.
„Aquablue: Projekt Atalanta” to komiks bez większych ambicji, raczej dla młodszych czytelników, którym na dodatek nie będą przeszkadzać koszmarne, kanciaste twarze bohaterów. Cóż, widocznie grafik obrał tę samą metodę, co autor scenariusza: należało jakoś zgrabnie zakończyć całą historię, więc z rozpędu na kolanie narysował, co do niego należało.
Sebastian Chosiński [10%]
Apetyt maleje w miarę jedzenia
Kilkanaście lat temu największym przebojem animowanych seriali telewizyjnych przeznaczonych dla dorastających chłopców była „Załoga G” (czyli „G-Force”). Jej bohaterowie, choć jeszcze mniej realni od kapitana Hansa Klossa i sierżanta Janka Kosa, „na dobre i na złe” zawładnęli sercami i umysłami młodych Polaków. Po latach okazało się, że ów „kultowy” serial, z punktu widzenia dojrzałego już mężczyzny, to w rzeczywistości jedynie straszliwa szmira. Nie inaczej ma się rzecz z niezwykle odkrywczo zatytułowaną mangą „Kombinezon bojowy GUNDAM WING”. Może odrobinę przesadziłem: w „G-Force” chyba jednak o coś chodziło…
W trzeciej części mangi panów Yadate, Tomino (scenariusz) i Tokita (rysunki) najciekawsze wydaje się streszczenie dwóch poprzednich tomów. Czytając krótką informację zamieszczoną na obwolucie można by nawet pomyśleć, że mamy do czynienia z całkiem przyzwoitą, chociaż mimo wszystko stanowiącą popłuczyny po „Gwiezdnych wojnach”, futurystyczną historyjką. Bo oto ludzkości udało się przezwyciężyć siłę grawitacji, dzięki czemu już bez większych problemów była ona w stanie założyć kolonie na orbicie ziemskiej. Z upływem czasu kolonistom zamarzyło się jednakże stworzenie własnych struktur politycznych, co z kolei musiałoby się wiązać z odrzuceniem zwierzchnictwa Ziemi. Buntownicze nastroje są o tyle usprawiedliwione, że Ziemią rządzą wyjątkowe kanalie, takie jak książę Dermail z Fundacji Romefellera. Aby pokazać mu „gdzie raki zimują”, walczący o niepodległość koloniści nie cofają się przed niczym, łamiąc wszystkie możliwe, istniejące we współczesnym nam świecie konwencje. Po pierwsze do walki z Ziemianami wykorzystują osoby niepełnoletnie, które na dodatek – i to po drugie – używają wyjątkowo straszliwej broni (scenarzyści wymyślili sobie nawet, że będzie to „najstraszliwsza broń stworzona przez człowieka”), czyli tytułowego „kombinezonu Gundam”.
I w tym momencie rozpoczyna się akcja tomu trzeciego, składającego się z czterech kolejnych rozdziałów – od 9 do 12 („Upadek Królestwa Sanc”, „Przed ostatnią bitwą”, „Taniec w kosmosie” i „Rozstanie”). Głównymi bohaterami tego komiksu są dzieci i dla nich właśnie jest on przeznaczony. Dzieci sprawują władzę (księżniczka, a potem nawet królowa Relena), dzieci zabijają i dzieci giną. Owszem, w kilku miejscach pojawiają się bardziej wyraziście zarysowane postaci osób dorosłych, ale została im przypisana tylko i wyłącznie rola „schwarzcharakterów” (ciekawe jak by to było po japońsku?). Taki właśnie jest wspomniany już książę Dermail, takim też ostatecznie okazuje się stojący po stronie rebeliantów szalony doktor Howard. Brakuje w tej mandze sensu i logiki, brakuje dystansu i oddechu. Jedyne, co jest w nadmiarze, to akcja! Co rusz ktoś ucieka, goni, strzela, umiera, dogaduje się i zdradza. Niby więc wszystko w porządku, tyle że z tej „akcji” tak naprawdę niewiele wynika. Miejscami można nawet odnieść wrażenie, że autorzy próbują przekonać nas do dość karkołomnej tezy, którą można streścić następująco: chcąc ratować pokój i zapewnić ludzkości szczęście, musimy pierwej doprowadzić do wojny.
Kupować nie warto! Miłośnicy podobnych historii lepiej zrobią, jeśli ciężko zarobione pieniądze przeznaczą na znacznie przecież ciekawszy pierwowzór (komiksy z serii „Star Wars”) albo za zupełną darmochę – nie licząc opłaty abonamentowej – obejrzą sobie w telewizji serial „Power Rangers” (przy produkcji którego Japończycy także maczali palce).