Rysownik Mieczysław Wiśniewski zapisał się już na stałe w historii polskiego komiksu, choć akurat nie dzięki serii o kapitanie Żbiku. W niej zaznaczył swą obecność, rysując tylko jeden zeszyt, do którego scenariusz napisał dziennikarz i publicysta Ryszard Doński. Dla niego „Śledzić fiata 03-17 WE” również było jedynym w karierze artystycznym spotkaniem z sympatycznym funkcjonariuszem Milicji Obywatelskiej.
Kapitan Żbik: Fiat z niespodzianką
[Ryszard Doński, Mieczysław Wiśniewski „Kapitan Żbik #7: Śledzić fiata 03-17WE” - recenzja]
Rysownik Mieczysław Wiśniewski zapisał się już na stałe w historii polskiego komiksu, choć akurat nie dzięki serii o kapitanie Żbiku. W niej zaznaczył swą obecność, rysując tylko jeden zeszyt, do którego scenariusz napisał dziennikarz i publicysta Ryszard Doński. Dla niego „Śledzić fiata 03-17 WE” również było jedynym w karierze artystycznym spotkaniem z sympatycznym funkcjonariuszem Milicji Obywatelskiej.
Ryszard Doński, Mieczysław Wiśniewski
‹Kapitan Żbik #7: Śledzić fiata 03-17WE›
W ciągu pierwszych dwóch lat publikacji serii o kapitanie Żbiku (1968-1969) nad fabułą kolejnych zeszytów pracowało w sumie czterech scenarzystów (z majorem Władysławem Krupką na czele) oraz trzech rysowników: Zbigniew Sobala (trzyczęściowa miniseria „
Ryzyko”, „
Wzywam 0-21”), Jan Rocki („
Dziękuję, kapitanie”) i Grzegorz Rosiński („
Diadem Tamary”). Stworzenie, jak się potem okazało, siódmego z kolei albumiku, który otrzymał tytuł „Śledzić fiata 03-17 WE”, powierzono jednak całkiem nowemu duetowi twórców: Ryszardowi Dońskiemu oraz Mieczysławowi Wiśniewskiemu. Ten pierwszy, urodzony w 1923 roku, był przede wszystkim dziennikarzem i publicystą zajmującym się popularyzacją nauki. Jeszcze w czasach okupacji niemieckiej uczęszczał do technicznej Szkoły Wawelberga i Rotwanda, po wyzwoleniu wstąpił natomiast na wydział łączności Politechniki Warszawskiej. Współpracował z wieloma czasopismami i pewnie nigdy nie pomyślałby nawet o tym, aby spróbować sił w historiach kryminalnych, gdyby nie jego żona – powieściopisarka Barbara Nawrocka.
Do spółki z małżonką w 1968 roku Doński napisał scenariusz spektaklu telewizyjnego „Iryd” (wyreżyserowanego przez Mieczysława Waśkowskiego) oraz powieść „Akcja Chirurg”, która zdobyła nagrodę w konkursie Komendy Głównej Milicji Obywatelskiej i wydawnictwa „Iskry”, by następnie ukazać się w serii Klub Srebrnego Klucza. Oba teksty miały w zasadzie tego samego bohatera; „w zasadzie”, ponieważ w teatrze był to major Korta, a w książce – kapitan Korda. Idąc za ciosem, małżeński tandem stworzył kolejną historię kryminalną – „Śmierć czarnoksiężnika”, którą wydano dwa lata później w poczytnym cyklu „Ewa wzywa 07…” (w zeszycie 23.). Nie ma więc nic dziwnego w tym, że na Dońskiego zwrócili również uwagę, ciągle rozglądający się za zdolnymi scenarzystami, wydawcy Żbika. Dziennikarz zaś dał im się widocznie przekonać, a może zwyczajnie wyciągnął z „szuflady” jakiś wcześniej niezrealizowany koncept, który jedynie doszlifował i oddał w ręce „Sportu i Turystyki”. A dlaczego ich współpraca skończyła się na tym jednym zeszycie? Z powodów bardzo prozaicznych – Doński zmarł przedwcześnie, zaledwie w wieku pięćdziesięciu lat, w marcu 1973 roku. Ale wraz z nim nie odszedł kapitan Korda, który pojawił się jeszcze w paru kryminałach Nawrockiej („Zatrzymaj zegar o jedenastej”, 1973; „Zatruty bluszcz”, 1977).
Tylko jeden album ze Żbikiem stworzył także Mieczysław Wiśniewski, choć w tym przypadku powód tego był zupełnie inny. Wiśniewski, urodzony w 1925 roku, rysować zaczął uczyć się w czasie wojny. Po jej zakończeniu znalazł pracę jako grafik w Ministerstwie Obrony Narodowej, gdzie tworzył przede wszystkim ilustracje do książek. Pod koniec lat 60. zaproponowano mu rysowanie komiksów. I tak wkroczył do zupełnie nowego sobie świata. Zaczął od wojennej serii „Podziemny front” (1969-1971), później dołączył – jak się wydawało, na dłużej – do ekipy tworzącej „Kapitana Żbika”. Ale w 1970 roku wydawnictwo Sport i Turystyka postanowiło opublikować cykl komiksów opartych na nowelach Andrzeja Szypulskiego i Zbigniewa Safjana (piszących jako Andrzej Zbych) z kapitanem Hansem Klossem w roli głównej. Ogłoszono konkurs, w którym wystartował Wiśniewski – i wygrał go! Radość artysty była pewnie wielka, bo i popularność wydawała się gwarantowana. Ale ten sukces miał też swą ciemniejszą stronę. Oficyna publikująca „Kapitana Klossa” założyła sobie, że nowe zeszyty mają pojawiać się w sprzedaży co miesiąc (co było skutkiem umowy podpisanej z kontrahentem szwedzkim). Oznaczało to mordercze wręcz tempo pracy. Żeby wyrobić się z terminami, rysownik musiał więc zrezygnować z tworzenia innych serii (zarówno z „Kapitana Żbika”, jak i „Podziemnego frontu”, który dokończył za niego
Jerzy Wróblewski).
Wiśniewski odchorował zresztą ten wzmożony okres aktywności w latach 1971-1973 i nie wrócił już więcej do rysowania komiksów; zadowolił się malowaniem obrazów o tematyce batalistycznej. Zmarł jako nobliwy osiemdziesięciolatek w 2006 roku. Zeszyt „Śledzić fiata 03-17 WE” okazał się być tylko małym epizodem w jego karierze ilustratora – pytanie, na ile znaczącym, pozostaje otwarte. W każdym razie w porównaniu z tym, co proponowali przed nim i Zbigniew Sobala, i Jan Rocki, a nawet – choć jedynie w kontekście „
Diademu Tamary” – Grzegorz Rosiński, był to spory krok do przodu. Rysunki Wiśniewskiego, mimo że bardzo statyczne, odznaczały się jednak dużą dbałością o szczegóły w odwzorowaniu tła, jak również wyraziście zaznaczoną mimiką twarzy. W końcu czytelnik nie ma żadnych problemów z rozpoznaniem bohaterów, choć akurat wygląd Żbika może być niemałym zaskoczeniem – kapitan wygląda tu bowiem zaskakująco dojrzale. Patrząc na kadr wypełniający połowę strony 28, można nawet zaryzykować stwierdzenie, że jest dobrze po czterdziestce. A przecież z późniejszych albumów, w których pojawiały się „listy” kapitana do czytelników, da się wywnioskować, że urodził się w 1937 roku, a zatem w roku wydania zeszytu narysowanego przez Wiśniewskiego miał dopiero 33 lata.
Obojętnie jednak ile lat miał główny bohater (czy wygląd fizyczny odpowiada metryce, czy też nie), rysownika należy pochwalić za wykonaną pracę. Niestety, na podobne „ochy” i „achy” nie zasłużył natomiast scenarzysta. Fabuła jest wyraźnie niedopracowana, w kilku miejscach kuleje, a niektóre wątki wcale nie doczekały się zwieńczenia. Zacznijmy jednak, jak Bóg przykazał, od początku. Akcja „Śledzić fiata 03-17 WE” rozgrywa się w Warszawie. Od jakiegoś czasu w stolicy grasuje doskonale zorganizowana szajka złodziei samochodów (a konkretniej: fiatów). Milicjanci, choć stają na głowie, nie potrafią wpaść na jej trop. W końcu poirytowani zwierzchnicy postanawiają oddać sprawę w możliwie najgodniejsze ręce – do jej rozwiązania zostaje więc skierowana grupa operacyjna kapitana Żbika. Ten zabiera się do pracy z dużą konsekwencją, zaczynając całą operację od wezwania do siebie milicyjnego inżyniera, którego zadaniem jest przygotowanie samochodu-pułapki. Rzecz to w swej prostocie genialna i aż trudno uwierzyć w to, że nikt przed Żbikiem nie wpadł na podobny pomysł. Funkcjonariusze postanawiają bowiem w ruchliwym miejscu Warszawy pozostawić na jakiś czas fiata, licząc na to, że złodzieje skuszą się na tak smakowity kąsek.
Gdzie tu haczyk? To proste: w samochodzie znajduje się miniaturowy radionadajnik, który przez cały czas ma informować, gdzie w danym momencie jest wóz. A na wypadek gdyby ten fortel okazał się zawodny, inżynier umieszcza jeszcze w bagażniku kanister z wyciekającym płynem. Teraz trzeba tylko wystawić przynętę i czekać. I rzeczywiście – po jakimś czasie fiat o numerze rejestracyjnym 03-17 WE znika z ulicy; w ślad za nim ruszają w nieoznakowanym wozie milicjanci i kiedy wydaje się, że już nic nie powstrzyma ich przed złapaniem złodziei, ci, nabrawszy podejrzeń, rozsypują kolce, które przebijają opony w ścigającym ich pojeździe. Skutek jest taki, że skradziony fiat znika, a niebawem zniknie też sygnał z nadajnika; trzeba więc jak najszybciej przeczesać podejrzane sektory miasta i namierzyć wóz. Żbik i porucznik Rawski nie ustają w poszukiwaniach, aż w końcu trafiają na podejrzany warsztat samochodowy i rozpoczynają jego obserwację. Nie można mieć oczywiście najmniejszych wątpliwości co do tego, czy dzielnym milicjantom uda się zapuszkować przestępców, ale droga do tego wcale nie jest łatwa. Szef szajki to bowiem człowiek kuty na cztery nogi. Ale, na szczęście, Żbik jest od niego jeszcze przebieglejszy.
Choć ostatecznie wszystko układa się w jakiś w miarę logiczny ciąg przyczynowo-skutkowy, w scenariuszu mimo wszystko nie brakuje luk. Nazbyt dużo jest szczęśliwych zbiegów okoliczności, które w końcu doprowadzają Żbika do podejrzanych, włącznie z wyskakującym w finale – jak królik z kapelusza – bratem szefa szajki. Gdy znienacka pojawia się nowa postać, jakby dla równowagi nagle znikają te, które wcześniej odegrały znaczące, chociaż epizodyczne role, jak chociażby główny pomocnik i żona bossa przestępców. Niewyjaśniona pozostaje także sprawa tego, co obrotni i przez wiele miesięcy nieuchwytni złodzieje robili ze skradzionymi fiatami. Można się tego domyślać, ale zaskakujący jest fakt, że milicji wcale to nie interesuje. Ciekawostką jest natomiast radiotelefon, jaki znajduje się w posiadaniu Żbika, za pomocą którego kapitan, znalazłszy się w pułapce, wzywa posiłki – wygląda on jak, wypisz, wymaluj, komórki Motoroli sprzed dwudziestu lat.
Rozprawiwszy się z fabułą, wróćmy jeszcze na moment do rysunków Wiśniewskiego. Kto miał wcześniej w ręku któryś z zeszytów „Podziemnego frontu”, bez trudu mógł rozpoznać charakterystyczną kreskę autora, znaczoną grubymi konturami, statycznością scen, jak również wyrazistymi kolorami. Nowością był też rozmiar kadrów (normą były cztery na stronę, choć zdarzały się także trzy, a nawet dwa), co mogło być jednak spowodowane dość pretekstowym scenariuszem. W oryginalnym wydaniu komiksu (jak i we wznowieniu Ongrysu) znalazła się dodatkowo kolejna odsłona rubryki „Za ofiarność i odwagę”, w której tym razem uhonorowano sierżanta MO Henryka Koteckiego – ten niezwykle odważny człowiek w sierpniu 1967 roku, będąc świadkiem pożaru w magazynie zabawek w Nidzicy, zdecydował się wejść do środka i wynieść wszystkie znajdujące się tam butle z gazem (a jeśli wierzyć ilustracjom, było ich tam naprawdę sporo). Nie przedrukowano natomiast znajdującej się na stronie drugiej okładki rysunkowej instrukcji mówiącej o zapobieganiu pożarom oraz – to z kolei znalazło się na stronie ostatniej – zapowiedzi kolejnej odsłony cyklu, co akurat wydaje się zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że jak do tej pory Ongrys nie uzyskał prawa do wznowień Żbików narysowanych przez Grzegorza Rosińskiego.