Drugi tom klasycznej, awanturniczej space opery przynosi kolejną porcję niesamowitych przygód rozgrywających się na świecie pozbawionym oceanów. Tym razem Storm i Rudowłosa, niczym Staś i Nel, muszą poradzić sobie z niebezpieczeństwami czyhającymi pośród piasków pustyni oraz w otchłani złowrogiej puszczy.
W pustyni i w puszczy
[Don Lawrence, Dick Matena „Storm #2: Dzieci pustyni. Zielone pandemonium” - recenzja]
Drugi tom klasycznej, awanturniczej space opery przynosi kolejną porcję niesamowitych przygód rozgrywających się na świecie pozbawionym oceanów. Tym razem Storm i Rudowłosa, niczym Staś i Nel, muszą poradzić sobie z niebezpieczeństwami czyhającymi pośród piasków pustyni oraz w otchłani złowrogiej puszczy.
Don Lawrence, Dick Matena
‹Storm #2: Dzieci pustyni. Zielone pandemonium›
Po nieudanej misji, której celem było zbadanie cyklonu szalejącego na Jowiszu, nieustraszony pilot Storm cudem powrócił wprawdzie na Ziemię, ale nie był to powrót, o jakim mógłby marzyć. Jak się okazało od czasu, gdy opuścił Ziemię minęły setki, a może nawet tysiące lat i świat wygląda już zupełnie inaczej. Nie ma oceanów a ludzkość pogrążyła się w stanie barbarzyństwa. W tej zupełnie obcej dla siebie rzeczywistości Storm poznaje piękną kobietę – Rudowłosą, która staje się jego nieodłączną towarzyszką. Po opisanym w pierwszym tomie rozwiązaniu zagadki dotyczącej zniknięcia oceanów ("Świat na dnie") oraz udziale w śmiertelnie niebezpiecznym turnieju czempionów ("Ostatni zwycięzca"), dwójka bohaterów kontynuuje swoją podróż.
W drugim tomie znajdziemy kolejne odsłony ich przygód – „Dzieci pustyni” oraz „Zielone pandemonium”. Do naszych bohaterów wracamy w momencie, gdy przemierzają śmiertelnie niebezpieczną pustynię. Słońce, które w ciągu kilku sekund jest w stanie wypalić człowiekowi oczy, sprawia że Storm i Rudowłosa tracą siły. Na szczęście znajdują na swej drodze skały, dające nadzieję na odpoczynek, a może także i wodę. Zamiast tego, odnajdują jednak kolejne kłopoty. Wszystko zaczyna się od spotkania z tajemniczym, białoskórym mężczyzną, który najwyraźniej jest w jeszcze gorszym stanie niż nasi bohaterowie. Okazuje się, że padł on ofiarą eksperymentów genetycznych prowadzonych przez diabolicznego Psora wspomaganego przez równie niebezpiecznego Kierownika. Storm i Rudowłosa dostają się do ich niewoli i odkrywają przerażające tajemnice podziemnego laboratorium, w którym przeprowadzane są okrutne eksperymenty.
Po przygodach w palącym słońcu pustyni akcja przenosi się – dla równowagi – do bujnej, wilgotnej dżungli, zamieszkałej przez skonfliktowanych ze sobą ludzi, zwierzęta, małpoludy oraz mutantów. Storm i Rudwłosa - swoim starym zwyczajem - od razu wpadają w poważne tarapaty i muszą bardzo się starać, by ujść z życiem. To co początkowo wydawało się lokalnym konfliktem, w który zaangażowane były jedynie istoty zamieszkujące wielki las, okazuje się być intrygą na znacznie szerszą, chciałoby się powiedzieć - galaktyczną, skalę.
Drugi tom „Storma”, choć utrzymany w podobnych co pierwszy klimatach, przynosi nową jakość. Przede wszystkim, na fotelu scenarzysty zasiadł po raz pierwszy, ale za to na dłużej, Dick Matena – uznany, holenderski scenarzysta i rysownik, zafascynowany opowieściami fantastycznymi. Miał on zastąpić autora scenariusza pierwszego albumu – Philipa Dunna, który nie zyskał uznania w oczach pomysłodawców serii, oraz twórcę drugiej części – Martina Lodewijka, który nie był w stanie pogodzić obowiązków redaktora magazynu „Eppo” z wymaganiami pracy nad dłuższą serią. Cykl o przygodach Storma miał być dla tego czasopisma komiksowego okrętem flagowym i sposobem na przyciągnięcie stałych czytelników, nic zatem dziwnego, że jego redaktorzy za wszelką cenę chcieli wyprowadzić opowieść z mielizn, na które zawiódł ją pierwszy scenarzysta. Lodewijk zrobił co mógł, pisząc „Ostatniego zwycięzcę”, ale to na Matenie spoczęła wielka odpowiedzialność. Czytelnicy, którzy w trzeciej historii ze Stormem widzieli nazwisko trzeciego już scenarzysty, zapewne czuli się nieco zdezorientowani. Trzeba jednak przyznać, że holenderski twórca doskonale poradził sobie w tej trudnej sytuacji.
„Dzieci pustyni” to rasowa opowieść przygodowa, która zadowoli wszystkich miłośników klasycznych historii o okrutnych eksperymentach genetycznych i diabolicznych naukowcach, realizujących swoje szalone wizje dla dobra ludzkości. „Zielone pandemonium” jest natomiast nieco bardziej złożoną historią, w której scenarzysta zaczyna z coraz większą swobodą kreować świat stanowiący tło opisywanych zdarzeń. Nie tylko zatem zmienia się tu sceneria – z pustyni przenosimy się bowiem do puszczy – ale staje się ona coraz bardziej wielowymiarowa. Wielki las, w którym toczy się historia, składa się z kilku poziomów, zamieszkiwanych przez różne gatunki tworzące skomplikowaną strukturę społeczną. Co więcej, komiks ten stanowi wstęp do dłuższej historii, której finał nastąpi dopiero w szóstym albumie (czyli w kolejnym - trzecim - tomie zbiorczym). Dick Matena najwyraźniej po pierwszym stworzonym scenariuszu okrzepł już w roli scenarzysty „Storma” i postanowił kreować uniwersum „Storma” za pomocą dłuższych historii, rozpisanych na kilka albumów.
O ile pod względem scenariuszowym mamy tu zatem do czynienia z pewnego rodzaju rewolucją, o tyle graficznie zmienia się niewiele. Oryginalne, hiperrealistyczne, malarskie plansze tworzone przez Dona Lawrence’a niezmiennie urzekają. Pomimo tego, że artysta tworzy w dość „niekomiksowym” stylu, pieczołowicie skomponowane i pełne szczegółów kadry są niezwykle dynamiczne. Duże wrażenie robi także pomysłowość rysownika, który z ogromną swobodą kreuje niesamowite zwierzęta i stwory oraz efektowne krajobrazy pustynnego i leśnego świata. Dzięki tej efektownej oprawie graficznej „Storma” czyta się tak, jakby oglądało się dobry film science-fiction z lat siedemdziesiątych, tyle tylko że w HD.
Interesujące szczegóły dotyczące trudnych początków serii, okoliczności w jakich Dick Matena został trzecim z kolei jej scenarzystą oraz informacje o współpracy pomiędzy nim a rysownikiem niechętnie korzystającym z fotograficznych materiałów referencyjnych, znajdziemy w drugiej części „Nieodkrytego Storma”. Bardzo ciekawy tekst o kulisach pracy nad komiksem wzbogacony został świetnymi grafikami Dona Lawrence’a oraz… Dicka Mateny, który zanim został scenarzystą Storma, także rysował komiksy o tematyce fantastyczno-naukowej.
„Storm” pozostaje serią, której uroki docenią przede wszystkim wielbiciele nieco starszych, klasycznych komiksów opartych na prostej, dynamicznej, przygodowej fabule, ale powinni znaleźć tu coś dla siebie także amatorzy dobrze napisanych opowieści przygodowych rozgrywających się w postapokaliptycznej rzeczywistości. Dodatkowym atutem tego tomu jest fakt, że ta tworzona z rozmachem space opera zaczyna nabierać tempa w związku z pojawianiem się dłuższych i bardziej złożonych historii rozpisanych na kilka kolejnych albumów. W ten sposób seria jeszcze bardziej angażuje odbiorcę, który na zakończenie intrygi musi poczekać nieco dłużej niż do tej pory. Na szczęście wydawnictwo Kurc już zapowiedziało trzeci tom, zawierający dwie kolejne opowieści, będące kontynuacją „Zielonego pandemonium”.
