Była bez wątpienia jedną z najtragiczniejszych postaci w dziejach polskiej literatury pierwszej połowy XX wieku. Naznaczona piętnem odrzucenia przez ojca, wcześnie osierocona przez matkę, przybita nieudanym małżeństwem i – będącym jego skutkiem – nałogiem, który wydatnie przyczynił się do jej przedwczesnej śmierci. O kim mowa? O Stanisławie Przybyszewskiej, córce autora hasła „Sztuka dla sztuki”, bohaterce komiksu „Olimpia z Gdańska”.
Historia w obrazkach: Przybyszewski jak Robespierre
[Jakub Babczyński, Piotr Szulc „Olimpia z Gdańska” - recenzja]
Była bez wątpienia jedną z najtragiczniejszych postaci w dziejach polskiej literatury pierwszej połowy XX wieku. Naznaczona piętnem odrzucenia przez ojca, wcześnie osierocona przez matkę, przybita nieudanym małżeństwem i – będącym jego skutkiem – nałogiem, który wydatnie przyczynił się do jej przedwczesnej śmierci. O kim mowa? O Stanisławie Przybyszewskiej, córce autora hasła „Sztuka dla sztuki”, bohaterce komiksu „Olimpia z Gdańska”.
Jakub Babczyński, Piotr Szulc
‹Olimpia z Gdańska›
Dzisiaj prawdopodobnie mało kto by o niej pamiętał, gdyby nie nakręcony przed ponad trzema dekadami we Francji dramat historyczno-polityczny Andrzeja Wajdy „Danton” (1982). Wajda jednak już kilka lat wcześniej interesował się sztuką Stanisławy Przybyszewskiej „Sprawa Dantona” (1929), o czym świadczy fakt, że zaadaptował ją nawet na scenę warszawskiego Teatru Powszechnego. Spektakl, tyleż mówiący o czasach Wielkiej Rewolucji Francuskiej, co współczesnym świecie (i Polsce), okazał się sukcesem, a to z kolei sprawiło, że producenci francuscy uznali, iż byłby z tego niezły film. Pierwotnie zdjęcia miały być kręcone w kraju, ale na przeszkodzie stanęło wprowadzenie stanu wojennego. W efekcie, nie chcąc rezygnować z zaawansowanego już projektu, plan przeniesiono do Francji, angażując przy okazji kilku cenionych aktorów znad Sekwany, między innymi Gerarda Depardieu i Patrice’a Chéreau. W efekcie powstał przejmujący obraz opowiadający o narodzinach terroru jakobińskiego, a mówiąc szerzej – totalitaryzmu.
„Danton” otrzymał nawet prestiżową Nagrodę Louisa Delluca dla najlepszego filmu francuskiego 1982 roku. Zainteresowanie dziełem przełożyło się także na ciekawość dotyczącą autorki pierwowzoru literackiego – i to zarówno w Polsce, jak i na Zachodzie. Dotąd Przybyszewską postrzegano nie do końca poważnie, widziano w niej przede wszystkim nieszczęśliwą córkę legendarnego ojca, kobietę – i w życiu osobistym, i zawodowym – niespełnioną. Z pewną dezynwolturą podchodzili do niej także ci, którzy starali się przybliżyć jej postać czytelnikom, o czym świadczą chociażby tytuły poświęconych jej opowieści (vide „Sprawa Stasi” w zbiorze „Tajemnice na sprzedaż” Krystyna Kolińskiej czy „Stasia” w „Dobranoc, miły Książę” Stanisława Helsztyńskiego). Pierwszą krytyczną próbą zmierzenia się z jej niezbyt może bogatym, ale znaczącym dorobkiem artystycznym była, opublikowana w 1982 roku, książka „Dramat intelektu. Biografia literacka Stanisławy Przybyszewskiej” Tomasza Lewandowskiego (który był także redaktorem trzytomowej edycji „Listów” pisarki).
Książka Lewandowskiego przez wielu badaczy, włącznie z profesor Marią Janion, została jednak odrzucona. Autora krytykowano na przykład za stawianie się ponad bohaterką. Janion wypominała mu także „dulszczyznę” w podejściu do pewnych elementów biografii Przybyszewskiej (to on bowiem „wyciągnął” na wierzch narkomanię Stanisławy, sugerował również jej kontakty seksualne z ojcem). Inny portret pisarki kilkanaście lat później przedstawiła gdańska badaczka Ewa Graczyk w „Ćmie. O Stanisławie Przybyszewskiej” (1994), ale czy był on bliższy prawdy – także można się spierać. Jak więc widać, „Stasia” była osobą bardzo niejednoznaczną, wymykającą się klasyfikacjom, przekraczającą granicę, nawet jak na tamte czasy – chyba nazbyt wyzwoloną. Nie bez powodu nazywano ją „córką smutnego szatana”, podkreślając tym samym wpływ ojca na jej życie. Dodajmy: ojca, który się nią, po śmierci matki, nie opiekował.
Stanisława była najmłodszym, szóstym (i czwartym nieślubnym), dzieckiem Przybyszewskiego; przyszła na świat w Krakowie w 1901 roku jako owoc romansu pisarza z lwowską malarką Anielą Pająkówną. Wraz z szukającą szczęścia matką, która zdecydowała się na emigrację, często zmieniała miejsce zamieszkania (Wiedeń, Zurych, Monachium, Paryż). I kiedy wreszcie wydawało się, że w stolicy Francji obie znajdą nieco spokojniejszą przystań, Aniela zachorowała na zapalenie płuc i zmarła. Dziewczynką, mającą wtedy zaledwie osiem lat, zaopiekowali się krewni matki. Trzeba przyznać, że zadbali o jej wykształcenie. Przybyszewska szybko zresztą zaczęła zdradzać talenty artystyczne – nie tylko literacki, ale także muzyczny i plastyczny. Jak przed laty ojciec. Podświadomie chyba też podążała jego śladem: w 1920 roku przeniosła się do Poznania, gdzie Stanisław mieszkał wtedy ze swoją drugą żoną, Jadwigą Kasprowiczową; z kolei trzy lata później ze swoim świeżo poślubionym mężem, malarzem Janem Panieńskim, przeprowadziła się do Gdańska – nie bez znaczenia był chyba fakt, że ojciec mieszkał już wówczas w Sopocie, a w Gdańsku pracował w Dyrekcji Kolei Państwowych (jako urzędnik biura tłumaczeń).
Panieński niebawem wyjechał do Paryża, gdzie szybko zmarł. Tajemnicą poliszynela było, że do jego śmierci (w wieku dwudziestu pięciu lat) przyczyniła się morfina. Morfinistką, „dzięki” mężowi, stała się również Stanisława – i z tego nałogu nie wyleczyła się do końca swoich dni. Odrzucała ofiarowywaną jej pomoc; choć Gdańska ponoć nienawidziła, nie chciała słyszeć o przeprowadzce do Warszawy – powód był prozaiczny, była bowiem przekonana, że w Wolnym Mieście dużo łatwiej jest zdobyć narkotyki. Także z powodu nałogu, mimo materialnej pomocy krewnych, żyła w skrajnym ubóstwie. Początkowa miłość do ojca z czasem ostygła i – już po śmierci Stanisława w 1927 roku – ewoluowała w niemal czystej postaci nienawiść. Czemu dawała wyraz w swoich dziełach, przede wszystkim zaś w dramacie „Dziewięćdziesiąty trzeci”, który za tło miał czasy Wielkiej Rewolucji Francuskiej. To wydarzenie (jak i postać Maksymiliana Robespierre’a) fascynowało zresztą Przybyszewską przez całe dorosłe życie; jemu poświęcała opowiadania („Ostatnie noce ventose’a”, „Cyrograf na własnej skórze”) i dramaty (wspomniane już, napisane pomiędzy 1925 a 1929 rokiem, „Dziewięćdziesiąty trzeci”, „Sprawa Dantona” i niedokończony „Thermidor”).
Wielka Rewolucja Francuska pojawia się także jako tło „Olimpii z Gdańska” – opery i komiksu, bo trzeba wiedzieć, że rysunkowa opowieść Piotra Szulca (scenariusz) i Jakuba Babczyńskiego (rysunki) powstała na podstawie współczesnego libretta autorstwa Krystyny i Blaise’a de Obaldia. Tekst ten trafił w ręce słynnego awangardowego kompozytora Zygmunta Krauzego (rocznik 1938), który zdecydował się skomponować do niego muzykę. Premiera odbyła się w Operze Bałtyckiej w listopadzie ubiegłego roku. A co można powiedzieć o komiksie? Poza tym, że jest czarno-biały i że wydała go gdańska Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna im. Josepha Conrada-Korzeniowskiego (ta sama, której zawdzięczamy albumy poświęcone
astronomowi Heweliuszowi oraz
twórcy „Lorda Jima”). Przede wszystkim, że jako adaptacja operowego libretta ma nieco inną formę niż ta, do której jesteśmy zwyczajowo przyzwyczajeni. Fabuła obraca się wokół jednego konkretnego zagadnienia; jeśli więc ktoś liczył na to, iż z „Olimpii…” pozna biografią pisarki, może poczuć się zawiedziony.
Istotny – i to bardzo – jest tytuł dzieł(k)a. Skoro z „Gdańska”, to domyślamy się oczywiście, że chodzi o samą Przybyszewską. Ale kim jest tajemnicza „Olimpia”? To nawiązanie do głównego motywu twórczości pisarskiej Stanisławy – Wielkiej Rewolucji Francuskiej i Maksymiliana Robespierre’a. W tym konkretnym przypadku chodzi o jego konflikt z pochodzącą z nizin społecznych Olimpią de Gouges, a właściwie Marie Gouzet, córką rzeźnika i praczki. Choć ona sama była przekonana, że jest nieślubnym dzieckiem markiza Pompignan, Jean-Jacques’a Lefranca. Jako dorosła kobieta Olimpia zyskała wielką popularność dzięki swym powieściom i dramatom. Kiedy wybuchła rewolucja, podjęła działalność społeczną i polityczną na rzecz równouprawnienia kobiet. W 1791 roku opublikowała Deklarację Praw Kobiety i Obywatelki, która w dużym stopniu poddawała krytyce dotychczasowe zdobycze rewolucji. Uznana przez Roberspierre’a za wroga ludu, została aresztowana, skazana na śmierć i zgilotynowana w listopadzie 1793 roku. Paralele w komiksie, rozgrywającym się na dwóch płaszczyznach czasowych jednocześnie (w końcu XVIII wieku we Francji i w końcu lat 20. XX wieku w Gdańsku), są jednoznaczne – każą nam widzieć w Przybyszewskiej Olimpię swoich czasów.
Wspólnych mianowników między obydwiema bohaterkami jest całkiem sporo. Obie kobiety przekraczały wytyczone dla swoich płci granice. Obie walczyły o swoje prawa (i prawa innych) piórem. Obie też, nieco trywializując, miały trudne dzieciństwo; dorastały w przekonaniu, że zostały odrzucone przez swoich ojców, a to rodziło w nich frustracje i nie do końca zdrowe emocje. Przybyszewska na kartach „Olimpii…” to kobieta pogrążająca się w morfinowym szaleństwie, tracąca kontakt z rzeczywistością, łatwo poddająca się obsesjom. Kobieta, która nie potrafi wyzwolić się z przemożnego wpływu ojca, przedstawionego przez Szulca – należy domniemywać, że w pełnej zgodzie z dziełem małżeństwa de Obaldia – jako senny koszmar, zły duch, demon, który nie tylko czyni z córki swą kochankę, ale również podsuwa jej narkotyki. Który odpowiedzialny jest za jej moralny upadek i – w efekcie – przedwczesną śmierć. Przybyszewski staje się więc dla Stanisławy tym, kim dla Olimpii de Gouges był Robespierre – moralnym sprawcą zbrodni. Być może taki pogląd jest krzywdzący dla twórcy „Confiteora”, ale z drugiej strony, czy na pewno nieprawdziwy? Nie wiemy przecież do końca, co siedziało w głowie jego córki, jak wielkie spustoszenie pozostawił w jej życiu ojciec.
Komiksowy Robespierre, jak Przybyszewski, wkracza w życie Stanisławy – domaga się od niej ingerencji w powstającą powieść o rewolucji, chce usunięcia z jej kart Olimpii. Krok ten ma być dowodem jej poświęcenia. Ale pisarka zdaje sobie doskonale sprawę, że losy obu kobiet są tożsame; wymazanie de Gouges z historii Francji, jej cywilna śmierć, będzie także jej własną kapitulacją, zdradą ideałów politycznych, tego wszystkiego, o co walczyła, buntując się przeciwko rodzinie, otaczającej ją rzeczywistości, a nade wszystko – ojcu. Z kolei przeciwstawienie się Robespierre’owi może mieć tylko jeden finał; doświadczyła tego Olimpia, stało się to również udziałem Stanisławy. Żyć u boku ojca nie mogła (nie pozwoliłaby na to chociażby nienawidząca jej macocha, Jadwiga Kasprowiczowa), a bez niego nie potrafiła. W takiej sytuacji śmierć wydaje się najlepszym rozwiązaniem – pozwala zachować godność i, wbrew pozorom, zejść ze sceny dziejowej… niepokonanym. A przynajmniej nie przez innych, lecz przez własne demony.
Od strony graficznej „Olimpia…” jest komiksem narysowanym rzetelnie, ale bez fajerwerków. Brak kolorów, szkicowość, a przede wszystkim klaustrofobiczny charakter opowieści (wszak miejscem akcji jest szalony umysł głównej bohaterki) – wszystko to sprawia, że Jakub Babczyński nie mógł w pełni rozwinąć skrzydeł. Ale to nie znaczy, że się do swojej pracy nie przyłożył. Zadanie miał przecież niełatwe – operowy impet zamknąć w (niespełna) trzydziestu planszach formatu zeszytowego. Ważne, że udało się na tyle, by po lekturze nabrać chęci na wizytę w Operze Bałtyckiej podczas najbliższego przedstawienia „Olimpii…”.