Długo oczekiwany dziewiąty album serii „Z archiwum Jerzego Wróblewskiego” przynosi opowieść utrzymaną w gatunku najbardziej lubianym przez bydgoskiego (choć rodem z Inowrocławia) rysownika i scenarzystę. Czyli w jakim? Dla wielbicieli jego talentu jest to pytanie retoryczne. „Ringo” to przykład najklasyczniejszego westernu z bohaterem w stylu Gregory’ego Pecka bądź Jamesa Stewarta.
Przez prerię wzdłuż i wszerz
[Andrzej Białoszycki, Jerzy Wróblewski „Z archiwum Jerzego Wróblewskiego #9: Ringo” - recenzja]
Długo oczekiwany dziewiąty album serii „Z archiwum Jerzego Wróblewskiego” przynosi opowieść utrzymaną w gatunku najbardziej lubianym przez bydgoskiego (choć rodem z Inowrocławia) rysownika i scenarzystę. Czyli w jakim? Dla wielbicieli jego talentu jest to pytanie retoryczne. „Ringo” to przykład najklasyczniejszego westernu z bohaterem w stylu Gregory’ego Pecka bądź Jamesa Stewarta.
Andrzej Białoszycki, Jerzy Wróblewski
‹Z archiwum Jerzego Wróblewskiego #9: Ringo›
Jerzy Wróblewski fascynował się westernami od najmłodszych lat; wśród jego ulubionych filmów znajdowały się takie klasyki, jak „Siedmiu wspaniałych”, „W samo południe” czy „Rio Bravo”. Trudno więc dziwić się, że kiedy już jako dorosły zaczął rysować komiksy (początkowo pod postacią gazetowych „pasków”) w pierwszej kolejności sięgał po tematykę, która tkwiła w jego głowie i sercu od najwcześniejszej młodości. Od końca lat 50. XX wieku Wróblewski był etatowym dostarczycielem stripów dla „Dziennika Wieczornego”, wychodzącej w Bydgoszczy popołudniówki; spora część z nich to były właśnie historie rozgrywające się na Dzikim Zachodzie. Dzięki dociekliwości Macieja Jasińskiego, najbardziej kompetentnego badacza twórczości pana Jerzego, możemy przedstawić ich chronologiczną listę: „Jeździec w masce” (1959), „Powrót Lassitera” (1960), „Pamiętnik Lassitera” (1960-1961), „
Tom Texas” (1961), „Syn Lassitera” (1961), „Opowieści Lassitera” (1961-1962), „Jeździec w masce II” (1962), „Nat Casey” (1963), „Na szlaku” (1964), „Gwiazda i colt” (1964-1964), „
Rycerze prerii” (1965), „Przestępca” (1965-1966), „Na zachód od Tennessee” (1966), „Lassiter” (1967) oraz „Szeryf miasta Hope” (1969).
Westerny Wróblewski tworzył dla „Dziennika Wieczornego” także później. Dzisiaj jednak zatrzymujemy się na 1970 roku, albowiem właśnie wtedy w wydawanym w mieście nad Brdą czasopiśmie miał swoją premierę „Ringo” – komiks w całości wypełniający dziewiąty tom cyklu „Z archiwum Jerzego Wróblewskiego”. Ukazywał się on, jak wszystkie pozostałe, w formie czarno-białych „pasków” (najczęściej trzykadrowych), z opisami umieszczanymi pod rysunkami. Odcinków było w sumie osiemdziesiąt, co oznacza, że czytelnicy mogli cieszyć się tą serię stosunkowo długo – od marca aż do lipca. Na potrzeby reedycji Jasiński zdecydował się na pewną ingerencję w oryginalną formę – zrezygnował z autorskich opisów, przerabiając je na klasyczne komiksowe „dymki”. Puryści mogą uznać to za niedopuszczalne, ale prawdą jest, że w takiej uwspółcześnionej wersji prace Wróblewskiego są dużo bardziej przyjazne. Wystarczy zresztą przyjrzeć się dwóm wydaniom drugiego i trzeciego tomu „Z archiwum…”, w których znajdują się różne – to jest z opisami i „dymkami” – warianty „
Toma Texasa” oraz „
Skarbu Irokezów”, aby przekonać się, że decyzja wydawcy była jak najbardziej słuszna.
Tytułowy „Ringo” to główny bohater dzieła – kowboj odważny i uczciwy, prawy i sprawiedliwy, tępiący zło wszędzie, gdzie się krzewi, mający przyjaciół (ale i wrogów) zarówno wśród biało-, jak i czerwonoskórych. Czytelnicy „Dziennika Wieczornego” poznali go jednak dopiero w czwartym odcinku cyklu. A co działo się wcześniej? Do miasteczka, w którym mieszka Ringo, pewnego dnia przybywa poszukiwacz złota Pat Rogers. Jest porządnie ubrany i pewny siebie. Gdy wchodzi do saloonu, z miejsca przykuwa uwagę tam obecnych; wielu z nich go doskonale zna, ale nigdy nie spodziewałoby się po nim takiej elegancji. Skąd wziął na to pieniądze? Pat nie ukrywa, że to dzięki ryzykownej wyprawie w Góry Czarne, gdzie złotodajnych miejsc jest tyle, że wystarczy jedynie wbić łopatę. Jedyną niedogodnością jest fakt, że tereny te należą do Indian i trzeba liczyć się z tym, iż będą się oni starali przepędzić z nich niechcianych gości. Mimo to Rogers planuje powtórną wyprawę w te rejony i szuka pomocników. Liczy na wsparcie ze strony Ringo, który w domowym zaciszu próbuje właśnie dojść do siebie po tragedii, jaka go nie tak dawno spotkała.
Pat ma pewne obawy, czy dopiero co pochowawszy w grobie narzeczoną, Ringo zechce wybrać się w niebezpieczną misję; okazuje się, ku jego zaskoczeniu, że tak. Wszak dzięki temu będzie mógł zapomnieć o tym, co go spotkało. Trzy dni później kilkunastu kowbojów wyrusza w dalekie i złowrogie, ale nęcące nieprzebranym bogactwem góry. Przystępując do pracy nad komiksem, Wróblewski miał prawdopodobnie jedynie bardzo ogólny zarys scenariusza; jak w przypadku większości (a może i wszystkich) swych opowieści tworzonych dla gazet, fabułę wymyślał na bieżąco, z dnia na dzień (co najwyżej z kilkudniowym wyprzedzeniem). Dlatego właśnie „Ringo” sprawia wrażenie historii złożonej z wielu epizodów, które łączy w zasadzie tylko jeden element – główny bohater. Gwoli ścisłości należy jednak dodać, że od pewnego momentu przez dłuższy czas, a tak naprawdę do samego finału, towarzyszy mu Indianin Arapacho – nie mniej od Amerykanina szlachetny i mężny. Można ich zresztą postrzegać jako dwie strony tego samego medalu. Obaj hołdują wszak tym samym wartościom (i na pewno najważniejszą z nich nie jest chęć bogacenia się), obaj doskonale strzelają (jeden z rewolweru i karabinu, drugi z łuku), obaj także – przynajmniej do czasu – są samotnikami.
Mają też wielkie zamiłowanie do przygód, których autor komiksu im nie szczędzi. Co rusz wpadają w łapy wrogów (białych i czerwonych), uciekają przed nimi, ratują innych z opresji, najchętniej zaś – zwłaszcza Ringo – pomagają uciśnionym kobietom. Inna sprawa, że są one tak piękne (vide jasnowłosa Ellen), iż niemożliwością byłoby przejść obok ich trosk obojętnie. Perypetie te Arapacho i Ringo pokazane są w sposób mocno uproszczony, ale czegóż można wymagać od historyjek zaklętych w króciutkie epizody. Taka formuła – i najistotniejsze, że w jej ramach Wróblewski radził sobie doskonale. Przekonująco wypadają także realistyczne rysunki; dokładne na tyle, na ile było to możliwe. Nie ma problemów z rozpoznaniem postaci, rysy twarzy są odpowiednio wyraźne, adekwatnie do sytuacji oddają również emocje. Żałować można jedynie, że najważniejszy z bohaterów, czyli Ringo, jest najbardziej wymoczkowaty; choć z drugiej strony, da się dostrzec pewną ewolucję – na plus – jego wyglądu. Podsumowując: dziewiąty tom „Z archiwum…” to na tyle udane dzieło, że po jego skonsumowaniu każdy wielbiciel Wróblewskiego z niecierpliwością i z rosnącym apetytem czekać będzie na kolejny – tym bardziej że został on już na okładce zapowiedziany (wypełni go przygodowo-historyczno-awanturnicza opowieść „Kapitan Kirb”).