Wydawnictwo Ongrys nie spuszcza z tonu. Właśnie ukazał się trzeci w tym roku (a dziesiąty w ogóle) tom „Z archiwum Jerzego Wróblewskiego”. Tym razem zawarto w nim historię mniej typową dla tego cenionego rysownika i, choć rzadziej, także scenarzysty – historyczno-przygodowego „Kapitana Kirba”. Jak się jednak okazuje, także w tym gatunku Wróblewski poradził sobie nieźle. Znać mistrza!
Marynistyczny komiks płaszcza i szpady
[Jerzy Wróblewski „Z archiwum Jerzego Wróblewskiego #10: Kapitan Kirb” - recenzja]
Wydawnictwo Ongrys nie spuszcza z tonu. Właśnie ukazał się trzeci w tym roku (a dziesiąty w ogóle) tom „Z archiwum Jerzego Wróblewskiego”. Tym razem zawarto w nim historię mniej typową dla tego cenionego rysownika i, choć rzadziej, także scenarzysty – historyczno-przygodowego „Kapitana Kirba”. Jak się jednak okazuje, także w tym gatunku Wróblewski poradził sobie nieźle. Znać mistrza!
Jerzy Wróblewski
‹Z archiwum Jerzego Wróblewskiego #10: Kapitan Kirb›
Wcześniej, mając na myśli jednak tylko ten rok, w ramach „Z archiwum…” ukazały się western „
Ringo” (1970) oraz sensacyjna „
Zemsta faraona” (1976), czyli pierwsza część przygód polskiego dziennikarza Adama Morana. Oba komiksy pierwotnie pojawiły się w bydgoskiej popołudniówce „Dziennik Wieczorny”; reprezentowały wprawdzie różne gatunki, ale niezmiennie naznaczone były niepowtarzalnym stylem rysownika z miasta nad Brdą. Nie inaczej jest z kolejną zapomnianą, ale – na szczęście – odkurzoną przez Macieja Jasińskiego i wydawnictwo Ongrys opowieścią o kapitanie Robercie Kirbie. To historia awanturniczo-przygodowa, która powstała prawdopodobnie na fali fascynacji popularnymi przed dekadami takimi filmami, jak „Kapitan Blood” (1935) Michaela Curtiza, „Korsarz” (1938) Cecila B. DeMille’a, „Czarny łabędź” (1942) Henry’ego Kinga, „Pod piracką banderą” (1952) George’a Shermana czy „Piraci z Tortugi” (1961) Roberta D. Webba.
Jerzy Wróblewski lubił filmy amerykańskie i niejednokrotnie w nich właśnie szukał inspiracji do taśmowo „produkowanych” komiksów.
„Kapitan Kirb” pojawił się na łamach „Dziennika Wieczornego” w pięćdziesięciu dwóch odcinkach (w formie, głównie trzykadrowych, czarno-białych pasków); pierwszy wydrukowany został w końcu listopada 1966, a ostatni – w połowie lutego następnego roku. Czytelnicy popołudniówki mogli więc przez niemal bite trzy miesiące śledzić losy tytułowego bohatera, poznając przy tym co nieco dzieje rywalizacji angielsko-hiszpańskiej o dominację na Karaibach. Choć z treści komiksu bezpośrednio to nie wynika, można się domyśleć, że jego akcja rozgrywa się u schyłku XVII wieku. Po hiszpańskiej potędze z czasów Karola V i Filipa II Habsburgów pozostały już w zasadzie w Europie jedynie wspomnienia, ale po drugiej stronie Atlantyku władza Madrytu wciąż trzyma się mocno, chociaż i tutaj coraz częściej i coraz odważniej w szkodę wchodzą Brytyjczycy, główni sprawcy upadku szesnastowiecznej Wielkiej Armady.
Fabuła rozpoczyna się jak u Hitchcocka – trzęsieniem ziemi (choć nie dosłownym). Płynący ku Karaibom angielski żaglowiec „Gloucester” zostaje zaatakowany przez hiszpańskich korsarzy, którymi dowodzi okrutny Gonzales de Alcazario. Brytyjczycy zostają pokonani, ich okręt przejęty, a członkowie załogi i pasażerowie wyrzuceni za burtę na otwartym morzu. W ten sposób giną gubernator Jamajki William Kirb i jego żona; cudem udaje się natomiast przeżyć ich dwudziestopięcioletniemu synowi Robertowi, który dopływa do brzegu wyspy i w ciągu kolejnych dni, dzięki pomocy miejscowego rybaka, dochodzi do siebie. Odzyskawszy przytomność i siły, wybiera się do miasteczka, gdzie w tawernie poznaje kapitana Greysha, który dowodzi angielskim statkiem „Scorpion”. Robert, pałający żądzą zemsty na Alcazario, prosi doświadczonego żołnierza o lekcje walki rapierem; ten nie odmawia, ale składa inną propozycję – by Kirb przystał do nich i został piratem (a w zasadzie „państwowym” korsarzem). Tak najszybciej zdobędzie okazję ku temu, aby pomścić rodziców.
Kolejne miesiące Robert spędza na pokładzie „Scorpiona”, przechodząc przyspieszone kursy radzenia sobie na morzu. Jest w tym tak dobry, że kiedy w czasie walki z Hiszpanami ginie Greysh, marynarze właśnie jego obierają na kolejnego dowódcę. Teraz – jak można się domyślać – już nic nie stanie Kirbowi na przeszkodzie, aby zapolować na Gonzalesa de Alcazario. Komiks, jak wszystkie inne prasowe opowieści Wróblewskiego, powstawał praktycznie z dnia na dzień. Cierpi na tym nieco konstrukcja fabuły, która ma zarówno kilka zasadniczych (i ciekawych) zwrotów akcji oraz przesileń, jak i, niestety, dłużyzn. Niektóre motywy autor ogrywa parokrotnie. Wszystko to wywołuje wrażenie historii nie do końca przemyślanej, ale to przecież rzecz najzupełniej naturalna dla opowieści rozwijającej się z odcinka na odcinek. Trudno zatem czynić z tego powodu Wróblewskiemu zarzuty; sięgając po „Kapitana Kirba” czy w ogóle jakikolwiek komiks prasowy, trzeba pamiętać, że to cecha niejako wpisana w genotyp gatunku. Bydgoszczanin, zdając sobie z tego doskonale sprawę, starał się choć trochę urozmaicić akcję, stąd prawdopodobnie dodanie wątku miłosnego.
Czy był on najszczęśliwszy – o to można się akurat spierać. Sam w sobie wzbogacał jednak akcję, tyle że jego finalizacja nie była już majstersztykiem; raczej wprowadzała niezamierzony humor. Bo „Kapitan Kirb” mimo wszystko – w porównaniu z wieloma innymi pracami Wróblewskiego – zrobiony został na poważnie. Za dużo tu krwi i trupów, by autor mógł pozwolić sobie na, mniej lub bardziej wybredne, żarty. Niczego za to nie można zarzucić stronie graficznej. Kreska jest nienaganna, świetny pierwszy plan, odtwarzane z dbałością o drobiazgi tło. Postaci da się rozpoznać bez problemu, co niekiedy bywało kłopotliwe. Znakomicie prezentują się także sceny walk – zarówno te na morzu (pomiędzy statkami), jak i na ich pokładach (na broń białą). Ciekawostką jest zaś to, że komiks uzupełniają zachowane szkice do „Kapitana Kirba”. Porównując je z rysunkami, które trafiły do druku, można zobaczyć, jak dzieło Wróblewskiego ewoluowało. Mogą one być też pokazową lekcją dla początkujących grafików. Acha! oryginalna wersja zawierała podpisy pod rysunkami, Maciej Jasiński przerobił je jednak na „dymki” – i po raz kolejny należy uznać to za pomysł doskonały. W tej formie dzieło jest dużo bardziej przystępne i atrakcyjne.