Siódmym tomem zbiorczym wydawnictwo Taurus dokonało dzieła. Polscy miłośnicy komiksu otrzymali pełen komplet przygód Valeriana i Laureliny. Sukces tym większy, że podejść do tej serii było już kilka. I trzeba przyznać, że zakończenie jest całkiem udane.
Koniec końców?
[Pierre Christin, Jean-Claude Mézieres „Valerian #7 (wydanie zbiorcze)” - recenzja]
Siódmym tomem zbiorczym wydawnictwo Taurus dokonało dzieła. Polscy miłośnicy komiksu otrzymali pełen komplet przygód Valeriana i Laureliny. Sukces tym większy, że podejść do tej serii było już kilka. I trzeba przyznać, że zakończenie jest całkiem udane.
Pierre Christin, Jean-Claude Mézieres
‹Valerian #7 (wydanie zbiorcze)›
Jest to album pożegnalny i w tym duchu utrzymana jest większość materiałów dodatkowych, które tradycyjnie otwierają każdy album zbiorczy z przygodami Valeriana i Laureliny. We wstępie Stan Barets uświadamia nam, jak wyjątkowa jest sytuacja, gdy autorzy po ponad czterech dekadach dobrowolnie decydują się na zakończenie swojej sztandarowej serii. Duch podsumowań unosi się także nad relacjami z wydarzeń z prywatnego życia Christina i Mézieresa. W pierwszym albumie mogliśmy przeczytać o ich fascynacji Stanami Zjednoczonymi, pobycie u przyjaciół na ranczo i nawiązaniach do tych przeżyć w samym komiksie. W siódmym albumie, wiekowi już twórcy powracają na Dziki Zachód, odbywając sentymentalną podróż śladami sprzed czterdziestu lat.
A sama historia o agentach czasoprzestrzennych? Czytelnik otrzymuje trzy epizody składające się na kompletną historię sumującą cały cykl. Intryga rozwija się powoli, wręcz ospale, przez dwa albumy („Na skraju Wielkiej Nicości”, „Prawo kamieni”), aby w końcowej odsłonie („Czasotwór”) gwałtownie przyspieszyć. Od razu uprzedzam, że to wcale nie jest tak, że na początku nic się nie dzieje, ale gwałtowne przyspieszenie narzucone przez autorów w końcowej fazie zmienia kompletnie perspektywę. Naszych bohaterów spotykamy w roli kosmicznych komiwojażerów na skraju Wielkiej Nicości. Tytułowa Nicość jest owiana nimbem tajemnicy. Nikt nie wie, czym jest dokładnie, ale można uznać, że to coś więcej niż często spotykane w SF czarne dziury. To raczej coś na kształt pozostałości z czasu tworzenia się Wszechświata, w której nadal powstaje materia. Oczywiście handlowe zainteresowania Valeriana i Laureliny nie wynikają z braku innego zajęcia. Wręcz przeciwnie, jest to swoista przykrywka dla ciągłego poszukiwania ich ojczystej planety. Trzeba zresztą przyznać, że kwestia Ziemi, jej zniknięcia w katastrofie w 1986 roku, odbudowania ludzkiej cywilizacji oraz powstania Galaxity było swoistą idée fixe Christina. Pierwsze albumy powstawały jeszcze w latach 60. i być może nawet przez głowę mu nie przeszło, że seria tak dobrze się przyjmie i będzie kontynuowana aż do początku nowego tysiąclecia. Opisując zagładę Ziemi w 1986 roku, stał się zakładnikiem swojej historii i od kilku albumów dążył do odkręcenia całej sprawy. Już wcześniej wyszło na jaw, że Ziemia nie uległa zniszczeniu, tylko została… ukryta. Problem w tym, że poszukiwania Niebieskiej Planety wpisują się w dużo większe kosmiczne zamieszanie. Grubszą aferę szykują naszym bohaterom ich znajomi z albumu „Kręgi władzy” – S’Traks, Na-Zultra i Pułkownik Tlok, czyli triumwirat z Rubanisa. Wiążą się oni ze swego rodzaju siłą wyższą reprezentującą nieuduchowione zło. Wizualnie przypomina ona monolit z „Odysei kosmicznej” (a dokładnie monolity, bo jest ich wiele), koncepcyjnie bardziej pasuje do Absolutnego Zła z „Piątego Elementu”. Twórcy hołdują zasadzie, że nawet najbardziej skrajne zło potrzebuje oddanych pomagierów. I nawet jeśli wszyscy wiedzą, że Zło nie robi wyjątków i z pomocnikami rozprawia się na końcu, to zawsze znajdą się tacy, którzy będą szukać swojej szansy po ciemnej stronie mocy. Ale to wszystko odbieram jako sprytny pretekst. Pretekst Christina do swoistego podsumowania całej serii. Robi to na dwa sposoby. Po pierwsze, pojawiają się praktycznie wszystkie istotne postaci z poprzednich albumów. Są to: Xombul ze „Złych snów”, Sun Rae i Schroeder z „Miasta wzburzonych wód”, rodzina Argola z „Witajcie na Alflolu”, Jal i Kistna z „Na granicach”, Shinguzi z „Kręgów władzy” i tak dalej. Pojawiają się także nowi bohaterowie, tacy jak przykładowo… kapitan Molto Cortes. To wyraźny ukłon w stronę nie mniej kultowej serii Hugo Pratta. Ewidentnie scenarzysta poprowadził historię w sposób umożliwiający to „rodzinne” spotkanie. Ale tak już jest, kiedy autorzy podejmują świadomą decyzję o zakończeniu serii. I trzeba przyznać, że zrobili to z przytupem. Plan jest precyzyjny, każda osoba ma do odegrania swoją rolę. Wszystko przypomina nieco atak na Gwiazdę Śmierci z nieco innego uniwersum. A drugi wątek? To zamknięcie kwestii poszukiwań Ziemi i Galaxity. I tutaj też czytelnik będzie zaskoczony. Nawet w świecie, w którym możliwe są podróże w czasie, nic nie zdarza się dwa razy.
Od strony graficznej już chciałem powiedzieć, że nic się nie zmieniło, ale nie byłaby to prawda. Na kilku stronach, zamiast czystej kreski wypełnionej czystym kolorem, pojawiają się grafiki przypominające malarski styl wprowadzony swego czasu w „Thorgalu” przez Rosińskiego (tak dokładnie to chyba zaczęło się od „Hrabiego Skarbka”). Ten nowy styl dominuje w scenach ze wspomnianym triumwiratem z Rubanisa i kamiennymi blokami, dodając im nieco ponurego wydźwięku. Czy taki był cel? W przypisach nie znalazłem nic na ten temat.
Czyli pożegnanie na całego. Czy rzeczywiście? Po pierwsze, zgodnie z deklaracjami wydawcy, być może otrzymamy jeszcze w tym roku któryś z albumów encyklopedycznych ze świata Valeriana. A jest w czym wybierać. „Les habitants du ciel”, czyli zbiór mieszkańców różnych światów odwiedzanych przez agentów czasoprzestrzennych, „Les Extras de Mézières” czy zbiór szkiców, grafik, jakie powstały przy tworzeniu serii. Do tego dochodzi „Les souvernirs de futur”, album z 2013 roku, w którym przeplatają się cało stronne grafiki uzupełnione kilkustronicowymi komiksowymi epizodami z udziałem Valeriana i Laureliny. Do tego dochodzi aktorski film w reżyserii Luca Bessona. Czyli niby żegnamy naszych bohaterów, ale nie do końca.