„Kaznodzieja” ma dziś status komiksu kultowego. Nowa edycja serii Gartha Ennisa i Steve’a Dillona zainicjowana właśnie przez wydawnictwo Egmont stwarza zatem doskonałą okazję do tego, by przekonać się, czy ta opinia jest zasłużona. Ci, którzy komiks znają, sprawdzą zapewne, jak wytrzymał on próbę czasu, pozostali zechcą być może wykorzystać okazję, by poznać dzieło, o którym jest do dziś – także za sprawą serialu – tak głośno.
Być jak John Wayne
[Steve Dillon, Garth Ennis „Kaznodzieja #1: Kaznodzieja #1 (wyd. zbiorcze)” - recenzja]
„Kaznodzieja” ma dziś status komiksu kultowego. Nowa edycja serii Gartha Ennisa i Steve’a Dillona zainicjowana właśnie przez wydawnictwo Egmont stwarza zatem doskonałą okazję do tego, by przekonać się, czy ta opinia jest zasłużona. Ci, którzy komiks znają, sprawdzą zapewne, jak wytrzymał on próbę czasu, pozostali zechcą być może wykorzystać okazję, by poznać dzieło, o którym jest do dziś – także za sprawą serialu – tak głośno.
Steve Dillon, Garth Ennis
‹Kaznodzieja #1: Kaznodzieja #1 (wyd. zbiorcze)›
W nowym wydaniu dostajemy dwanaście pierwszych zeszytów serii zebranych w sztywnej oprawie i uzupełnionych galerią rysunków uznanych twórców. Pierwotnie – to znaczy w pierwszej egmontowskiej edycji, która była publikowana w latach 2002-2007 – ukazały się one w trzech osobnych tomach zatytułowanych kolejno: „Zdarzyło się w Teksasie”, „Nowojorscy gliniarze” oraz „Aż do końca świata”. Trzeba przyznać, że nowa edycja prezentuje się bardzo atrakcyjne i zapewne wielu fanów zechce zamienić swoje stare wydania na nowe (o czym świadczy ruch, który już jakiś czas temu zaczął się na internetowych aukcjach). Tym razem kolekcja będzie liczyła sześć tomów i sądząc po tym, jak wygląda obecna sytuacja na polskim rynku komiksowym, można spodziewać się, że Egmont sfinalizuje ją dość szybko (drugi tom został już zapowiedziany na wrzesień).
Mamy tu zatem trzy osobne opowieści. W pierwszej poznajemy początki historii poszukiwań Boga, prowadzonych przez pastora Jesse’ego Custera, jego byłą dziewczynę Tulip O’Harę oraz Cassidy’ego… wampira o irlandzkim pochodzeniu. Cała, dość egzotyczna trójka, siedzi sobie w barze i próbuje poukładać to, co im się do tej pory przytrafiło. A trzeba przyznać, że jest co układać, bo zdarzenia wynikające z tego, że pastor stał się nosicielem tajemniczej i złowieszczej mocy o nazwie Genesis, są bardziej niż nietypowe. Anioły, demony, zabójca z piekła rodem i dziesiątki jego ofiar oraz John Wayne towarzyszący głównemu bohaterowi tworzą naprawdę wybuchową mieszankę. „Nowojorscy gliniarze” to kryminalna opowieść z dwoma stanowiącymi skrajne przeciwieństwa policjantami w roli głównej. Nieudacznik i pechowiec wspólnie z gwiazdą wydziału prowadzą śledztwo w sprawie seryjnego mordercy. Ennis jednak i tu oczywiście swobodnie traktuje konwencję, nurzając wszystko w hektolitrach krwi oraz serwując zaskakujące zakończenie. Zwieńczeniem tomu jest opowieść „Aż do końca świata”, która – choć mogłoby się to wydawać trudne – znacznie podnosi poziom okrucieństwa i makabry obecne w komiksie. Poznajemy tu sadystyczną babcię Jessego i dowiadujemy się wielu rzeczy na temat jego trudnego dzieciństwa. Choć określenie „trudne dzieciństwo” to w tym przypadku niewiele mówiący eufemizm.
Pierwszy tom serii wprowadza czytelnika do niezwykle brutalnego świata. W zasadzie niemal na każdej planszy leje się tu krew i fruwają odstrzelone ludzkie członki. Początkowo obrazy tej przemocy mogą nieco szokować, ale z czasem czytelnik przyzwyczaja się do tej konwencji i przestaje zwracać na to uwagę, koncentrując się na fabule i specyficznym poczuciu humoru twórców. Bez wątpienia najmocniejszą stroną komiksu jest bowiem właśnie jego scenariusz. Garth Ennis stworzył mroczną, pełną przemocy opowieść, która dość radykalnie chwilami kwestionuje konwencje, na których się opiera. Dziś zapewne wiele z pomysłów scenarzysty nie szokuje tak, jak wtedy, gdy komiks debiutował, ale nadal są one bardo mocne.
Słabiej prezentuje się natomiast warstwa graficzna. Przeglądając kolejne plansze rzuca się w oczy pewna maniera rysownika. Można mianowicie odnieść wrażenie, że Steve Dillon nadmiernie koncentruje się na twarzach bohaterów. Dużo w tym komiksie zbliżeń, które sprawiają, że komiks prezentuje się zbyt statycznie. Twarze bohaterów są bardzo podobne do siebie – wydłużone i obdarzone charakterystycznym grymasem, co z czasem staje się trochę nużące. Trzeba jednak przyznać, że niektóre z nich doskonale pasują do opowieści i świetnie budują atmosferę zaściankowego południa, w którym rozgrywa się akcja. Na przykład świetnie prezentuje się szeryf Root – brutalny, wulgarny i pełen uprzedzeń południowiec, który wszędzie widzi spisek uknuty przez „marsjańskie czarnuchy”. Za każdym razem, kiedy się odzywa, wręcz słychać jego teksański akcent (szczególnie, gdy ze słabo skrywaną niechęcią mówi o EF BI AJ!) Ozdobą serii są niewątpliwie efektowne okładki poszczególnych zeszytów i tomów zbiorczych stworzone przez Glenna Fabry’ego. Nowe wydanie zostało także uzupełnione galerią, w której znajdziemy między innymi dzieła Tima Bradstreeta, Dave’a Gibbonsa, Jima Lee, czy Bruce’a Tima.
Pisząc dziś o nowej edycji „Kaznodziei” nie sposób też nie odnieść się do emitowanego właśnie serialu, opartego na motywach tej opowieści. Entuzjastycznym ocenom komiksu towarzyszy bowiem zazwyczaj krytyka serialu. Jest całkowicie zrozumiałe, że fani komiksu oceniają tę produkcję przez pryzmat komiksu Ennisa i Dillona, ale wydaje się, że głosy krytyczne są zdecydowanie przesadzone. Serial ma swój intrygujący klimat i rozkręca się z każdym odcinkiem, choć znacznie odbiega od swojego pierwowzoru. Być może krytyka wynika w znacznej mierze z faktu, że cały pierwszy sezon stanowił w gruncie rzeczy rozbudowaną interpretację… pierwszego zeszytu tej serii. Poznaliśmy w niej szczegółowo mieszkańców Annville oraz byliśmy świadkami rozpoczęcia poszukiwań Boga. Dopiero wraz z drugim sezonem autorzy serialu zaczynają intensywniej wykorzystywać komiksowy pierwowzór, ale przy okazji pozwalają sobie na wiele zmian w porównaniu z komiksem. Tak, czy inaczej serialowy „Kaznodzieja” broni się całkiem dobrze, a kolejne odcinki zapowiadają się bardzo atrakcyjnie.
Należę do tych osób, które dotąd nie miały okazji czytać „Kaznodziei”. Zaczynam dopiero swoją przygodę z tą opowieścią w wersji komiksowej, mógłbym zatem przystąpić do lektury bez żadnych uprzedzeń i oczekiwań, gdyby nie to, że dzieło Gartha Ennisa i Steve’a Dillona należy do tych, o których bardzo głośno. Zewsząd płyną opinie o tym, że jest to komiks wyjątkowy i przełomowy, co w zasadzie uniemożliwia neutralne podejście. Trudno mi oczywiście formułować radykalne i jednoznaczne opinie na podstawie zaledwie dwunastu zeszytów (całość liczy ich sześćdziesiąt sześć), ale pewne wnioski już się nasuwają. Bez wątpienia Garth Ennis stworzył opowieść, która intensywnie oddziałuje na czytelnika. Przemoc, agresja, pełne wulgaryzmów słownictwo i nieustanne łamanie konwencji, mają zapewne znieczulić odbiorcę i zwrócić jego uwagę, na drugie dno tej historii. I faktycznie to autorom się udaje. Poszukiwania Boga w świecie, w którym ludzkie życie nic nie znaczy, przestaje tu być metaforą i staje się punktem wyjścia bardzo konkretnych perypetii. Muszę jednak przyznać, że po lekturze pierwszego tomu, nadal czekam na to coś dzięki czemu „Kaznodzieja” otoczony jest takim wyjątkowym kultem.
Znam komiksowego "Kaznodzieję" od dawna i na pewno jest to dzieło nietuzinkowe - brutalne, mroczne i grające znakomicie na niekoniecznie najczystszych emocjach. Serial zaś to zaledwie jego blady cień - tak jeśli chodzi o fabułę jak i obsadę głównych ról. Nie chciało mi się nawet dokończyć oglądania pierwszego sezonu taki był "wciągający" - jakoś mi się nie chce wierzyć, że udało mu się w drugim sezonie rozkręcić ;)