Mimo że pod koniec lat 70. czytelnicy „Kapitana Żbika” przyzwyczaili się do tego, że kolejne odcinki serii ukazywały się po coraz dłuższych przerwach, rok 1981 musiał być dla nich szokiem. Nie ukazał się wtedy bowiem ani jeden premierowy zeszyt (jedynie wznowienia). Dopiero parę miesięcy po wprowadzeniu stanu wojennego do kiosków „Ruchu” trafił pierwszy odcinek nowego cyklu – „St. Marie wychodzi w morze”.
Kapitan Żbik: Danuta czy Krystyna? – zawodna pamięć Żbika
[Władysław Krupka, Jerzy Wróblewski „Kapitan Żbik #50: „St. Marie” wychodzi w morze…” - recenzja]
Mimo że pod koniec lat 70. czytelnicy „Kapitana Żbika” przyzwyczaili się do tego, że kolejne odcinki serii ukazywały się po coraz dłuższych przerwach, rok 1981 musiał być dla nich szokiem. Nie ukazał się wtedy bowiem ani jeden premierowy zeszyt (jedynie wznowienia). Dopiero parę miesięcy po wprowadzeniu stanu wojennego do kiosków „Ruchu” trafił pierwszy odcinek nowego cyklu – „St. Marie wychodzi w morze”.
Władysław Krupka, Jerzy Wróblewski
‹Kapitan Żbik #50: „St. Marie” wychodzi w morze…›
Od paru edycji cyklu początek tekstu jest zazwyczaj bardzo podobny; mowa w nim bowiem o pogarszającej się sytuacji gospodarczej i społeczno-politycznej Polski Ludowej, która bezpośrednio przekładała się także na politykę wydawniczą państwa. Było to związane również z przemianami, jakie zachodziły w społeczeństwie, które stawało się coraz bardziej nieufne wobec władz (i reprezentujących je instytucji, jak chociażby Milicja Obywatelska) oraz odporne na lejącą się zewsząd propagandę. Tym bardziej że po wydarzeniach czerwcowych 1976 roku trudno było – bez narażania się na śmieszność – dalej prowadzić tak zwaną „propagandę sukcesu”. Skoro jedynym wyrazistym sukcesem gospodarczym komunistów w tym okresie stało się wprowadzenie kartek na… z czasem niemal wszystko. Mimo postępującej degrengolady wydawnictwo Sport i Turystyka wcale nie zaprzestało prac nad przygodami Żbika. W latach 1980-1981 powstały cztery kolejne – powiązane ze sobą fabularnie – zeszyty. Które na publikację czekały jednak do 1982 roku…
W tym czasie, czyli pomiędzy 1980 a 1982 rokiem, do sprzedaży trafiło aż dwanaście wznowień. Co może wydawać się trochę dziwne. Dlaczego? Drukowano po dwieście tysięcy egzemplarzy komiksów, które już kiedyś ujrzały światło dzienne, a zwlekano z premierowymi, które były gotowe. O czym świadczą daty umieszczane na ostatnich planszach poszczególnych odcinków przez rysownika Jerzego Wróblewskiego: 1980 – w „St. Marie wychodzi w morze” i „Nie odebranym telegramie” (sic!) oraz 1981 – w „Śladach w lesie” („Smutny finał” pozbawiony jest datacji, ale to oczywiste, że nie mógł powstać wcześniej niż w roku wprowadzenia stanu wojennego). Czym to było spowodowane – zapewne tylko wciąż jeszcze żyjący, ale już bardzo wiekowy (bo dziewięćdziesięciojednoletni) Władysław Krupka byłby w stanie odpowiedzieć. Jak się niebawem okazało, otwierający tetralogię albumik „St. Marie wychodzi w morze” był zapowiedzią ostatniej miniserii opowiadającej o przygodach majora Żbika. W momencie gdy ona powstawała, jeszcze tego jednak nie wiedziano.
Scenariusz „St. Marie…” i kolejnych odcinków Krupka oparł na dwóch „dziełach” (cudzysłów jest jak najbardziej zamierzony, albowiem mamy do czynienia z kryminałami raczej średnich lotów) literackich: w mniejszym stopniu na mikropowieści Marcina Dora (pod pseudonimem tym ukrywał się Aleksander Minkowski) „Zabójstwo Thomasa Jonesa”, która ukazała się w 1969 roku w cyklu „Ewa wzywa 07”, oraz w większym na powieści Władysława Krupińskiego (czyli oczywiście samego Krupki) „Skazałeś ją na śmierć” z 1977 roku. Początek serii obiecywał wiele. Mogło się nawet wydawać, że po raz kolejny będziemy mieli do czynienia z szeroko zakrojoną, wielowątkową fabułą sensacyjno-szpiegowską na miarę pentalogii otwartej „
Zapalniczką z pozytywką” (1970-1971), względnie dylogii „
Wodorosty i pasożyty” (1976). Jaka okazała się rzeczywistość – będziemy analizować w tym i trzech kolejnych odcinkach naszego „esensyjnego” cyklu.
Początek jest trochę niemrawy i rozwlekły. Otóż okazuje się, że w Gdyni znika niemiecki marynarz Hans Jurgen. Zamustrowany był na statku „St. Marie”, który po kilku dniach pobytu na polskim wybrzeżu odpływa do Hamburga. Kapitan – człowiek znany z solidności – nie toleruje spóźnień, a tym razem musi przełknąć pastylkę znacznie bardziej gorzką. Bo co innego poślizg w powrocie na pokład, a co innego rozpłynięcie się w powietrzu. Wydaje się to tym dziwniejsze, że dotąd wobec Jurgena nie było żadnych zastrzeżeń; w papierach, jak się okazuje, też wszystko gra. Gdzie więc mógł się udać, gdy po obiedzie w restauracji „Mewa” pożegnał się z dwoma kolegami ze statku i poszedł załatwiać własne sprawy? Czy stało mu się coś złego? Poszukiwania prowadzone przez Milicję Obywatelską – w szpitalach, jednostkach pogotowia, nawet w przestępczych melinach – nie dają żadnego efektu. W takiej sytuacji nie ma innego wyjścia, jak zameldować o sprawie w Komendzie Głównej. Tym sposobem zawiadomienie o zaginięci Jurgena trafia na biurko majora Żbika. Ten nie zastanawia się długo i wraz z porucznikiem Julianem oraz sierżantem Zaryckim rusza do Gdyni.
To nic dziwnego. Dużo bardziej niekonwencjonalne jest to, co Żbik robi po drodze – każe się bowiem zawieźć do muzeum w Waśniewicach. Po co? Żeby to zrozumieć, trzeba cofnąć się pamięcią do 1972 roku, kiedy to ukazała się – narysowana przez Grzegorza Rosińskiego – dylogia „
Człowiek za burtą” oraz „
Gotycka komnata”. To właśnie wtedy Żbik po raz pierwszy, prowadząc dochodzenie w sprawie zabójstwa, trafił do… no właśnie, Waśnic (a nie, jak wydrukowano po dziesięciu latach, Waśniewic), gdzie poznał piękną panią kustosz. Wtedy była nią Danuta Zawadzka, teraz nazywana – nie wiedzieć czemu – Krystyną. Wtedy miała ona wspaniałe rude włosy, teraz jest blondynką. Może są to więc dwie różne kobiety? Skądże. Przeczy temu rozmowa, jaką prowadzi z nią Żbik, podczas której oboje wspominają wydarzenia sprzed lat. Widać, że scenarzysta nie przywiązywał większej wagi do nazw własnych – zarówno osobowych (vide imiona bohaterów), jak i geograficznych. Co w przypadku milicjanta, który z definicji powinien wykazywać się skrupulatnością, na pewno dziwi i nie wydaje mu najlepszego świadectwa.
Ten wątek z Danutą / Krystyną jest tym bardziej zaskakujący, że wcześniej kapitan / major Żbik pozostawał w zasadzie nieczuły na wdzięki kobiece. Nie robiły na nim wielkiego wrażenia najbliższe, całkiem przecież ponętne współpracowniczki – ani porucznik Ola Malicka, ani porucznik Marzena – a tu nagle czuje afekt do niewidzianej przez lata kustosz prowincjonalnego muzeum. Z rozmowy wynika, że utrzymują oni kontakt listowny, może nawet spotykają się od czasu do czasu – jeżeli tak, to dlaczego w żadnym z wcześniejszych zeszytów nie ma o tym mowy? Zachowanie Danuty / Krystyny, która wykorzystuje każdą okazję, aby dać majorowi niewinnego buziaka, wskazuje też na to, że łączy ich znacznie więcej niż zdawkowa znajomość. Ba! wszak umawiają się nawet na kilka wspólnie spędzonych dni nad morzem. Oczywiście jeśli sytuacja na to pozwoli… Cóż, dziwny ten cały wtręt i nie do końca wiadomo czemu służący. Bardziej sprawia on wrażenie sztucznego „pompowania” scenariusza, co wydaje się tym bardziej zrozumiałe, że w całym zeszycie nie dzieje się zbyt wiele.
Właśnie, wróćmy do meritum. Żbik dociera w końcu na Wybrzeże i zarządza dalsze poszukiwania Jurgena, które wreszcie przynoszą efekty – jeden z milicyjnych wywiadowców na gdyńskim bazarze znajduje marynarską kurtkę, która mogła należeć do Niemca. To pierwsza uchwycona przez funkcjonariuszy nitka, po której major wędruje dalej. A przekorny los prowadzi go zawiłymi ścieżkami – z Gdyni do Karpacza i z powrotem nad Bałtyk. „St. Marie wychodzi w morze” jest ciekawe o tyle, że drobiazgowo przedstawia różnorakie milicyjne procedury, poszerzając w ten sposób wiedzę czytelników na temat kryminologii. Tyle że w 1982 roku nie jest to już taka wiedza magiczna, jak dekadę wcześniej, kiedy pojawiały się najlepsze pod tym względem zeszyty autorstwa pułkownika Zbigniewa Gabińskiego (jak na przykład „
Czarny parasol”, „
Studnia” czy „
Skoda TW 6163”). W momencie kiedy „St. Marie…” ujrzało światło dzienne, wielbiciele kryminałów zdążyli napatrzyć się już na żmudną pracę MO dzięki serialowi „07 zgłoś się” (dotąd wyemitowano czternaście odcinków).
Przejdźmy do dodatków. Pierwszym był – tradycyjnie – list Żbika, który tym razem apelował do młodzieży, aby przeciwstawiała się aktom wandalizmu i niszczeniu mienia społecznego. Jeśli publiczne napiętnowanie sprawców tych czynów nie będzie przynosić efektów, należy informować odpowiednie służby. Zostają one nawet wymienione: Komitety Blokowe, Administracja Domów Mieszkalnych, Osiedlowe Komitetu Frontu Jedności Narodu, w końcu – MO i ORMO. Wyobrażacie sobie taką drętwą gadkę do nastolatków kilka miesięcy po wprowadzeniu stanu wojennego?! Na zakończenie komiksu umieszczono kolejną lekcję jiu-jitsu doktora Krzysztofa Kondratowicza. Co ciekawe, ta był jedenasta, w poprzednim premierowym zeszycie – „
Zatrzymać niebieskiego fiata…” (1980) – znalazła się natomiast siódma, co oznacza, że trzy brakujące musiały zostać wydrukowane we wznowieniach, które ukazały się w 1981 roku. Rubrykę „Nauka i technika w służbie MO” poświęcono zastosowaniu telewizji użytkowej w badaniach śladów z miejsc przestępstw, a „Kronikę MO” – wydarzeniom związanym z „utrwalaniem władzy ludowej” na terenie ówczesnego – anno Domini 1982 – województwa elbląskiego, gdzie dzielni milicjanci i ubecy musieli borykać się z wszelkiej maści kanaliami, zwłaszcza zaś szabrownikami, dywersantami i hitlerowskimi maruderami. Niestety, po raz pierwszy od lat w tym „Żbiku” nie zamieszczono minikomiksu z cyklu „Za ofiarność i odwagę”.