Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 25 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii

Komiksy

Magazyn CCXXXV

Podręcznik

Kulturowskaz MadBooks Skapiec.pl

Nowości

komiksowe

więcej »

Zapowiedzi

komiksowe

więcej »
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić

Krótko o komiksach: Czerwiec-lipiec 2002
[ - recenzja]

Esensja.pl
Esensja.pl
« 1 2 3 4 »

Artur Długosz, Wojciech Gołąbowski, Marcin Herman, Piotr Niemkiewicz, Paweł Nurzyński, Witold Tkaczyk, Konrad Wągrowski

Krótko o komiksach: Czerwiec-lipiec 2002
[ - recenzja]

Wilczyce deszczu
Wyszukaj wMadBooks.pl
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Artur Długosz [60%]
Dwie takie w Nowym Jorku
„Wilczyce deszczu” to jeden z komiksów z czerwcowego pakietu Amberu, którymi wydawnictwo debiutuje na polskim rynku komiksowym. Wydany w twardej oprawie, na kredzie, jakościowo stanowi ten sam standard, co komiksy Siedmiorogu, czy albumy z serii Mistrzowie Komiksu Egmontu. Z pewnością będzie to nabytek, który ozdobi bibliotekę czytelnika. Amber, znany wcześniej z silnej pozycji choćby w gatunku książek sensacyjnych, postanawia ruszyć na podbój kieszeni czytelników komiksów. Trzymajmy więc za nich kciuki, a także trzymajmy się za nasze portfele.
Niestety jest jeden poważny mankament wydanych przez Amber komiksów. Napiszę o tym na wstępie, bo dotyczy on wszystkich albumów i mam nadzieję, że wydawnictwo w przyszłości błąd ten naprawi. Chodzi o liternictwo w dymkach. Otóż Amber nie zadbał o dobranie do danego komiksu odpowiedniego kroju pisma, możliwie najbardziej podobnego do oryginalnego. We wszystkich komiksach zastosowano tę samą czcionkę, zapominając o tym, że rodzaj czcionki jest integralną częścią planszy komiksowej. Jest on równie ważny, co rodzaj kreski danego rysownika, czy sposób operowania kolorem w przypadku kolorysty. Na tym jednak nie kończy się problem dymków. Nie zadbano też o prawidłowe rozmieszczanie tekstów w dymkach. Zdaje się, że zapomniano ponownie, że dymek ma taki kształt a nie inny, bowiem oryginalny tekst odpowiednio go wypełniał. I tak mamy dymki, w których z jakichś przyczyn tekst zamiast być wyśrodkowany jest wyrównany do lewej, rażąc zmysł estetyczny każdego czytelnika komiksów. Nie wiem też, czy nie należało „przetłumaczyć” niektórych onomatopei, ale to już wyższy poziom komiksowej edycji.
Tyle tytułem narzekania, bo inauguracyjne komiksy Amber wybrał całkiem niezłe. „Wilczyce deszczu” należą do historii postapokaliptycznych, rozumianych jako takie, których akcja dzieje się na Ziemi po nawiedzeniu jej przez jakiś kataklizm. Tutaj tym kataklizmem jest podniesienie się poziomu wód i w konsekwencji zalanie lądów. Akcja komiksu rozgrywa się Nowym Jorku, którego ulice utonęły w „brei gęstej od brudu i śmiecia”. Wyludniałe miasto zostało podzielone na strefy, którymi rządzą gangi. I to nie byle jakie gangi, bo są one naturalnym w tych warunkach przedłużeniem charakteru społeczności, który zamieszkiwał był dany obszar miasta przed kataklizmem. I tak w Chinatown mamy Latające Smoki nawiązujące stylistyką i będące pozostałościami po dawnym ulicznym gangu działającym w tej dzielnicy. Na Wall Street zaś panują Łowcy Głów, dawni maklerzy i korporacyjni bandyci. Tego rodzaju analogie nadają historii niezwykłego smaczku.
Nowy Jork po katastrofie to miejsce, w którym życie trwa na dachach wysokich budynków, w najprzedziwniejszych balonach i pojazdach. Nadal jest to sztuka przetrwania w tym gigantycznym mieście, zmieniły się tylko warunki. Samotnicy są zwykle skazani na przegraną, choć nie zawsze. Dowodem tego jest Holly, osiemnastoletnia szybowniczka. Los sprawia, że wplątuje się ona w historię z Zaklinaczem Deszczu, przywódcą gangu-sekty, z której tylko jedno może wyjść żywe. A wszystko zaczyna się od ekipy rozpoznawczej, która nadlatuje nad miasto w zaawansowanym technicznie pojeździe, który uszkodzony piorunem ląduje w wodzie na terenie Zaklinacza Deszczu.
„Wilczyce deszczu” to komiks skierowany do młodzieży i dorosłych. Napisany i narysowany bardzo wartkim komiksowym językiem. Na uwagę zasługuje bardzo dobre kolorowanie; z jednej strony dość proste, z drugiej idealnie dostosowane do kreski i klimatu opowieści. Ciekawe kadrowanie, przewaga dużych kadrów sprawia, że historię czyta się dobrze, szybko. Choć można zgadywać zakończenie, to jednak warto dotrwać do końca, bo opowieść sama w sobie warta jest lektury. O ile mi wiadomo jest to „one-shot”, bez kontynuacji, ale rzecz kończy się tak, że o dalszy ciąg nietrudno.
Tchnienie diabła
Wyszukaj wMadBooks.pl
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Artur Długosz [60%]
Amazonka pełną gębą
Kim jest Falka, widać od razu na okładce tego porządnie wydanego komiksu. Autor, Juan Zanotto, nie pozostawił nawet odrobiny miejsca na złudzenia. I słusznie. Postanowił on bowiem raz jeszcze opowiedzieć historię dzielnej, atrakcyjnej, samodzielnej, upartej i walecznej kobiety, czyli amazonki. Nie sądzę, aby można było w tym temacie wymyślić coś nowego i autor najpewniej też doszedł do takiego wniosku, więc nie siląc się na żadne udziwnienia odwalił kawał porządnej, rzemieślniczej roboty. Nie wiem, czy usatysfakcjonował tym samego siebie, ale z pewnością czytelników. Zwłaszcza męską ich część, która bez wątpienia stanowić będzie większość. Komiks adresowany jest wyraźnie do dorosłego odbiorcy i aż dziw, że wydawca nie opatrzył go stosownym znakiem. Komiksy w naszym kraju wciąż postrzegane są jako rozrywka dla dzieci a trafienie w ich ręce „Falki” może mieć nieprzewidywalne konsekwencje.
Falka mieszka na planecie Alphard IV leżącej na skraju Galaktyki, planecie małego układu nie mającego praktycznie żadnego znaczenia strategicznego. Morza pokrywają zaledwie jej 20% procent powierzchni i wokół nich skoncentrowane jest życie. W Galaktyce trwa niepewny pokój. Właśnie zakończyła się wojna między Konfederacją Galaktyczną i Unią Planetarną. Falka to nie byle jaka amazonka. Mogła zostać królową swojego narodu, ale jej wewnętrzny głos nakazał opuścić jej swe rodzime ziemie w poszukiwaniu… własnego przeznaczenia. Może to śmieszne, ale to kwestia konwencji gatunku, a album ten otwiera dwuczęściowy jak do tej pory cykl heroic fantasy. Na minus albumu, poza wspomnianej już w recenzji „Wilczyc Deszczu” wpadce z dymkami, zaliczam w „Falce” zbytnią ilość dymków-myśli. Głównie naszej amazonki. Komiks jest taką sztuką, w której pokazanie niektórych myśli postaci osiąga się za pomocą rysunku albo poprzez układ kadrów. Więc dymek ze skradająca się Falką i mówiącą do siebie w myślach „Ostrożnie. To tu…” wygląda nieco nieprofesjonalnie i trąci myszką. Takie rzeczy owszem zdarzały się w komiksowym rzemiośle, ale kilkanaście lat temu. Oczywiście nie zawsze da się zastąpić myśli postaci plastyką i z takimi dymkami też mamy w „Falce” do czynienia i wtedy nie rażą one tak mocno. Czasami kuleją też dialogi, choć nie wiem, czy jest to winą tłumaczenia, czy też takie są w oryginale, którego nie znam.
Do mocnych stron komiksu należy bez wątpienia sama postać bohaterki. Zanatto przykłada się do jej rysunku i ekspresji i trzeba przyznać, że wychodzi mu to niezwykle dobrze. Ta kobieta emanuje niemal z każdego kadru zmysłowością, co przy jej niezłomnym charakterze może dokładnie wpasować w gusta czytelników przepadających za tego rodzaju opowieściami. Falka to poniekąd taki Conan w spódnicy. Może nie jest aż tak barbarzyńska, ale też ma swój kodeks i stara się żyć zgodnie z nim. Reaguje impulsywnie i zwykle pierwszy odruch jej nie zwodzi. Autor świetnie też sobie radzi z kolorem, ale to też nic dziwnego. Należy on do uznanych artystów, którzy od kilkudziesięciu lat pracują w branży ilustratorskiej i komiksowej (między innymi „Henga”, „Hor”, „Barbarian”). Nie boi się też eksperymentować z komiksową reżyserią. W albumie mamy spokojne strony, pełne kadrów o porównywalnej powierzchni i kształtach, ale kiedy trzeba podkreślić szybkie tempo akcji, porzuca dbałość o detale i ograniczenia ramek i zostawia jedynie walczące postacie na białym zazwyczaj tle strony. Kiedy z kolei scena ma porazić wizją, z rozmachem rysuje jej panoramę, czasami na dwie strony, dając uważnemu czytelnikowi szansę na napawanie się nią.
Sama historia nie jest może zbyt oryginalna, ale to naprawdę już chyba niemożliwe, bo heroic fantasy został gruntownie w nich przetrzebiony. Z drugiej strony konwencja gatunku nie zakłada szczególnie wyrafinowanych opowieści, skomplikowanych intryg. Ma to być zaś fabuła pełna kreślonych z rozmachem scenerii, ras, wyznań, walk i walecznych bohaterów. Ma się tu dużo dziać. I taka właśnie jest „Falką”.
Szczury blasku
Wyszukaj wMadBooks.pl
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Artur Długosz [70%]
Przeżyć Blask!
Wszystko wskazuje na to, że „Szczury Blasku” to zamknięta historia. Zwracam na to uwagę, bo wciąż większość wydanych w Polsce komiksów to albumy należące do dłuższych i krótszych cykli. A tu mamy tak poprowadzoną opowieść, że dorysowywanie do niej kontynuacji powinno być karalne. Gatunkowo wypadałoby „Szczury Blasku” zaklasyfikować do horroru. Gdyby był to film wymagałby od widza naprawdę mocnych nerwów, jednak komiksowe medium nieco łagodzi drastyczność scen i ogólny fatalizm losu, w jaki wpadli jego bohaterowie.
Mamy świat przyszłości Federalnej Europy, rządzonej w autokratyczny sposób, żywcem przypominający totalitarne systemy, które nawiedziły dotąd Ziemię. Fałszowanie rzeczywistości poprzez media jest tu na porządku dziennym i garstka bojowników walczących o pokazanie społeczeństwu prawdy nie ma najmniejszych szans w starciu z mechanizmem zdrady, przekupstwa i rządów silnej, bezlitosnej ręki. Horst Madsen należy właśnie do nich. Wpada w sidła zastawionej przez władze pułapki. Jednak wymiar sprawiedliwości Federalnej Europy ma dla skazańców tylko jeden rodzaj kary. Zesłanie ich do Blasku. Blask to uwspółcześniona wersja kamieniołomów, gdzie może ich spotkać tylko jedno. Śmierć. Wcześniej lub później. W przypadku Blasku raczej wcześniej.
W komiksie po porzuceniu myśli o podboju kosmosu skoncentrowano się na badaniach kwantowych. Celem było poszukiwanie alternatywnych obszarów do kolonizacji i grabieży. Przodujący w badaniach EuroFed, dokonując eksperymentów gdzieś na terenie szkockich wyżyn doprowadza do kataklizmu. Powstaje kwantowa wyrwa, która sprawia, że wyspy brytyjskie stają się ziemią niczyją, nieprzydatną do zamieszkania. Przez wyrwę można dostać się do innego wymiaru, choć lepsze byłoby tu określenie – piekła, bo tak bowiem zesłani tam skazańcy myślą o Blasku. Rozległe, pozbawione geografii tereny są domeną przeróżnego rodzaju stworów, które zwie się tu po prostu duchami. Ale istnieje wiele ich rodzajów, a każdy z nich w bardziej okrutny sposób umie zabijać. Jedne przejmują władzę nad umysłem i ciałem człowieka, inne go rozszarpują. Prawa tej dziwnej przestrzeni eliminują użycie jakichkolwiek bardziej skomplikowanych urządzeń, działa tylko dość prosta broń, a radio jest pewnym sposobem, by sprowadzić na siebie nieszczęście. Życie w Blasku to nieustanna walka. Nie ma tu żadnego celu poza przetrwaniem, choć są i tacy, którzy wolą natychmiastową śmierć. Jednak boją się śmierci ze strony duchów, bo ta jest wyjątkowo paskudna. Ponoć istnieje wyjście z Blasku, druga dziura, którą można się tylko z niego wydostać. Tą nadzieją karmią się ludzie tu walczący.
„Szczury Blasku” to komiks bardzo dobry. Nowatorskie podejście do gatunku pozwoliło autorom nakreślić niesamowitą wizję świata ludzi i świata Blasku. Nietypowe kadrowanie to jedno, lecz przede wszystkim zasługa tego tkwi w metodzie kolorowania. Mamy tu kadry, w których cyfrowa precyzja kreuje niezwykle szczegółowe pejzaże, których barwy podkreślają nierealność, ogrom, niezwykłość miejsca, scenerii. Mamy też kadry malowane bez widocznych śladów stosowania komputera, ale to co decyduje o rozmachu plastycznej wizji autorów, to wymieszanie obu technik. To oddaje charakter miejsca, jakim jest Blask i charakter życia, jakie w nim egzystuje i jakie dzielić muszą skazańcy. To naprawdę kawał porządnej roboty i główna zaleta albumu. Druga sprawa to narracja głównego bohatera, bardzo dobrze poprowadzona, ciekawa, nadająca opowieści klimat wspomnień, dobrze wpasowana w plastyczną całość.
Minusem komiksu, poza dymkami, i trafiającymi się literówkami jest upodobnienie części postaci do prawdziwych aktorów. Rozumiem, że rysownicy kreśląc bohaterów mogą wzorować się na żyjących aktorach, ale rysowanie kogoś, kto żywcem przypomina Samuela L. Jacksona, czy Jena Reno to zdecydowanie złe posunięcie. Chyba, że autorzy chcieli w ten sposób zaznaczyć, kogo widzieliby w poszczególnych rolach na wypadek pomysłu sfilmowania komiksu.
Jeremiah: Noc na bagnach
Wyszukaj wMadBooks.pl
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Artur Długosz [90%]
Przetrwa tylko silny
I tak oto kolejna wielka, europejska seria komiksowa trafia do rąk polskich czytelników. Mowa o „Jeremiahu”, komiksie, w którym nakreślony świat legł u podstaw filmów z cyklu „Mad Max”. Ostatnio zaś rozpoczęła się emisja ekranizacji samego komiksu, dokonana przez Platinum Studios z Lukiem Perrym w roli tytułowego Jeremiaha. Jest to komiks wielki jeszcze z kilku powodów. Pierwszy album z tego cyklu ukazał się 1979 roku („La nuit de rapaces”) i do tej pory zostały wydane w sumie dwadzieścia trzy części. Polski czytelnik nie ma jednak szansy rozpocząć przygody z Jeremiahem od pierwszego albumu, a od dwudziestego drugiego, przedostatniego z dotąd wydanych. Niezrozumiała to dla mnie polityka wydawcy, bo świat, w którym przyszło żyć bohaterowi wymaga skomentowania. Już pierwszy album serii stał się bestsellerem, a całość wielokrotnie była nagradzana. Autorem komiksu jest Hermann (Hermann Huppen), urodzony w 1938 Belg, który na swoim koncie ma wiele ważnych komiksowych tytułów. Wraz z Gregiem, uznanym scenarzystą magazynu „Tintin”, stworzyli western „Comanche” (1969). Jednak ich współpraca nie układała się dobrze i wkrótce rozstali się. Od tego czasu Hermann tworzy komiksy głównie sam. Poza ciągle kontynuowanymi seriami „Jeremiah” i „Les tours de Bois-Marie”, skupia się na pojedynczych pracach, zawierających zwykle więcej osobistych przemyśleń i spostrzeżeń. Wśród nich na uwagę zasługuje „Sarajevo-Tango”, polityczna satyra dotycząca konfliktu w byłej Jugosławii.
Świat w „Jeremiahu” to Ameryka po wojnie nuklearnej, wywołanej starciami na tle rasowym. Nie dowiemy się niczego o rzeczywistości, w której przyszło żyć bohaterom z wydanego właśnie w Polsce albumu, więc parę słów o jego historii, bo jest warta uwagi. Pod koniec XX wieku konflikt rasowy nabiera niebywałej skali. Dochodzi do wojny cywilnej głównie między ludźmi białymi (WASP) a czarnoskórymi mieszkańcami Stanów Zjednoczonych (Black-Power) i obie strony starają się narzucić drugiej swą władzę. Sytuacja wymyka się spod kontroli i pewien człowiek, którego tożsamości nigdy nie poznajemy decyduje się na szaleńczy ruch. Fala atomowych eksplozji zalewa całą Amerykę w jednej chwili cofając ją o 300 lat do tyłu i pogrążając w chaosie. Większość Amerykanów ginie. Przy życiu pozostaje tylko 1 milion ze społeczności liczącej kilkaset. Ci, którzy przeżyli kataklizm starają się odbudować społeczne struktury i zorganizować życie w postapokaliptycznej rzeczywistości, ale ponownie dają o sobie znać problemy wynikające z różnego koloru skóry i pochodzenia. To doprowadza do pogorszenia się nastrojów tego i tak już dekadenckiego świata. Walka o przetrwania trwa na każdym poziomie. Jego mieszkańcy muszą bronić się przed dzikimi zwierzętami, okrutną naturą, ale przede wszystkim przed drugim człowiekiem. Obowiązuje tu tylko jedno prawo. Prawo silniejszego.
Jeremiaha poznajemy jako nastolatka, przekonanego, że świat jest miejscem idealnym do życia. O tym opowiadają pierwsze albumy serii. Prawdopodobnie jego rodzice nie żyją, bo mieszka z ciotką Martą. To postać pełna humanizmu i wszelkiego rodzaju ludzkich uczuć, jakie w pokatastroficznym świecie nie mają prawa istnieć. Jest idealistą i bardzo trudno jest mu się przekonać do wszelkich nieprawych czynów, począwszy od kradzieży paliwa, a skończywszy na zabiciu kogoś. Dopiero dorastanie i spotkanie na swej drodze Kurdy′ego uczy Jeremiaha prawdziwego życia. Stopniowo następuje w nim zmiana, dostosowuje się do okrucieństw świata, który go otacza i wprowadza w swoim życiu poprawki zgodnie z jedynym obowiązującym tu prawem. Kurdy, jego nieodłączny towarzysz, to rodzaj przyjaciela z przypadku. Bardzo odmienny od Jeremiaha, ironiczny i gorzki, skoncentrowany na korzyściach, jakie może wyciągnąć z każdej sytuacji. Obaj przemierzają pogrążoną w choasie Amerykę.
W „Nocy na bagnach”, albumie, którego dosłowne tłumaczenie brzmi „Karabin w wodzie” (znowu nie wiem, skąd skłonność do zmiany tytułu) Jeremiah i Kurdy natykają się na uwięzionego Jasona, chłopaka z pobliskiego domostwa. Wyciągają go z opresji i za jego namową udają się do jego domu. Bardzo podejrzanego domu, w którym w powietrzu unosi się tajemnica. Pobliskie bagna i zamieszkujące je zwierzęta tylko zagęszczają tę tajemnicę. Bohaterowie pozostają tu na noc i dają się wplątać w historię, którą mogą przypłacić życiem.
Styl Hermanna znacząco ewoluował od czasów jego pierwszych komiksów wykonanych w ołówku i tuszu, na rzecz prac w akwareli graniczących z artystycznym kunsztem. Mogą jednak nowsze komiksy autora nie przypaść niektórym do gustu, bo na pierwszy rzut oka sprawiają wrażenie niedopracowanych, wykonanych niestarannie, w pośpiechu. Trzeba się im jednak dokładniej przyjrzeć, bo kryje się w nich przemyślana metoda. W „Nocy na bagnach”, komiksie kolorystycznie mdłym, widać też, jak Hermann operuje kolorem. Spora część akcji ma miejsce na bagnach, przy braku silnego dziennego światła, stąd wrażenie mdłości kolorów, ale również zagrożenia, jakie pośród nich się kryje. Na co chciałbym zwrócić uwagę, to kunszt komiksowego języka, jaki Hermann wypracował. Dynamika kadrów jest u niego idealnie dostosowana do tempa akcji. Potrafi on wyjątkowo trafnie portretować sytuacje jednym, bądź serią rysunków, ułożonych w odpowiednią kompozycję, które stają się czytelne nawet bez dymków. Plastyczne oddanie napięcia, niepewności, rozleniwienia, radości czy złości nie stanowi dla niego problemu. Omawiany komiks jest tego świetnym przykładem i jest w nim wiele scen, na których uczyć się mogą przyszli twórcy komiksów.
Album został solidnie wydany, na kredowym papierze, w twardej oprawie i jest dobrze zszyty. Niestety i tu mamy wpadkę z dymkami, a na ostatniej stronie tekst z dymka znacząco przekroczył jego granice nasuwając się aż na sam rysunek. Muszę przyznać, że wcześniej czegoś takiego nie widziałem w profesjonalnym wydaniach. Amber musi przyłożyć większą uwagę do składu swoich komiksów. Jest to dla wydawnictwa teren jeszcze dziewiczy, ale liczę, że prędko wyciągnie wnioski z tego rodzaju wpadek.
« 1 2 3 4 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Dyskretny urok showbiznesu
Paweł Ciołkiewicz

24 IV 2024

Nestor Burma to prywatny detektyw, który ma skłonność, naturalną chyba u prywatnych detektywów, do wpadania w tarapaty. Po „Mgle na moście Tolbiac”, „Ulicy Dworcowej 120” oraz „Awanturze na Nation” dostajemy kolejny album z jego przygodami. „Chciałeś mnie widzieć martwą?” to opowieść o intrydze rozgrywającej się w świecie musicali.

więcej »

Przygody małych króliczków
Maciej Jasiński

23 IV 2024

„Opowieści z Bukowego Lasu” to kolejna już seria dla dzieci, którą od roku 2021 publikuje wydawnictwo Egmont. Tym razem mamy do czynienia z cyklem przeznaczonym dla najmłodszych czytelników, którzy dopiero stawiają pierwsze kroki w świecie komiksu.

więcej »

Impreza się rozkręca
Dagmara Trembicka-Brzozowska

22 IV 2024

Seria duetu Carbone & Gijé fabularnie rozwija się w bardzo ciekawym kierunku - widać to dosłownie z tomu na tom. Autorzy najwyraźniej mają zamiar stworzyć rozbudowaną opowieść fantastyczną z całkiem rozległym światem przedstawionym.

więcej »

Polecamy

Jedenaście lat Sodomy

Niekoniecznie jasno pisane:

Jedenaście lat Sodomy
— Marcin Knyszyński

Batman zdemitologizowany
— Marcin Knyszyński

Superheroizm psychodeliczny
— Marcin Knyszyński

Za dużo wolności
— Marcin Knyszyński

Nigdy nie jest tak źle, jak się wydaje
— Marcin Knyszyński

„Incal” w wersji light
— Marcin Knyszyński

Superhero na sterydach
— Marcin Knyszyński

Nowe status quo
— Marcin Knyszyński

Fabrykacja szczęśliwości
— Marcin Knyszyński

Pusta jest jego ręka! Część druga
— Marcin Knyszyński

Zobacz też

Inne recenzje

Magia i kolejki sklepowe
— Konrad Wągrowski

Gola Cygan!
— Artur Długosz

Z tego cyklu

Sielanka nigdy nie trwa wiecznie
— Marcin Mroziuk

Zły wampir i nierozgarnięci bohaterowie
— Miłosz Cybowski

NieZjawiskowy spadek formy
— Wojciech Gołąbowski

Bohaterowie, jakich potrzebujemy
— Dagmara Trembicka-Brzozowska

W pięknym lesie
— Maciej Jasiński

Dlaczego dziupla
— Wojciech Gołąbowski

Legendy miejskie
— Dagmara Trembicka-Brzozowska

Conan jakich wielu
— Miłosz Cybowski

Machlojki w zimowej wiosce
— Agnieszka ‘Achika’ Szady

Coś tu nie wyszło
— Dagmara Trembicka-Brzozowska

Tegoż twórcy

Miecze i sandały
— Marcin Knyszyński

Miasto grzechu i występku
— Sebastian Chosiński

Konflikt pokoleń
— Sebastian Chosiński

Na pograniczu
— Marcin Knyszyński

Obrzęd przejścia
— Paweł Ciołkiewicz

Leo Lego
— Marcin Knyszyński

Wyłącz ten telewizor!
— Marcin Osuch

Indiana Catalano
— Marcin Knyszyński

Do pełna!
— Marcin Knyszyński

To nie są rzymskie wakacje
— Marcin Knyszyński

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.