Nie sposób wyobrazić sobie dzisiaj kanon światowego komiksowego westernu bez serii stworzonej przez Yves’a Swolfsa. Tym boleśniejsze musiało być, trwające długich osiem lat, oczekiwanie na „Krok do piekła” – czternasty tom legendarnego cyklu. Najważniejsze jednak, że ostatecznie doczekaliśmy się – i że był to powrót w wielkim stylu.
Gdzie diabeł nie może, tam Durango pośle…
[Yves Swolfs „Durango #14: Krok do piekła” - recenzja]
Nie sposób wyobrazić sobie dzisiaj kanon światowego komiksowego westernu bez serii stworzonej przez Yves’a Swolfsa. Tym boleśniejsze musiało być, trwające długich osiem lat, oczekiwanie na „Krok do piekła” – czternasty tom legendarnego cyklu. Najważniejsze jednak, że ostatecznie doczekaliśmy się – i że był to powrót w wielkim stylu.
Yves Swolfs
‹Durango #14: Krok do piekła›
Patrząc na perypetie „Durango” – i chodzi tu o serię jako taką, nie zaś jej tytułowego bohatera – można odnieść wrażenie, że nawet najsmakowitsze danie może się w końcu kiedyś przejeść. Także samemu kucharzowi, to znaczy… autorowi. Yves Swolfs, choć jego sztandarowa seria komiksowa wydawana jest do dzisiaj, prawdopodobnie kończył ją już dwukrotnie – i jakoś mu się to nie udało. Ewidentnym zwieńczeniem fabularnym tej historii jest, wydany w 1994 roku, tom „
Dziedziczka”. Belg doprowadził swojego bohatera do takiego miejsca i momentu, że trudno było oczekiwać, by ten kiedyś jeszcze porzucił spokojne i szczęśliwe życie u boku Celii Norton. Dzięki temu Yves mógł opuścić – być może wtedy wydawało mu się, że już na zawsze – Dziki Zachód i zająć się tworzeniem swojego kolejnego, jak się okazało, kultowego cyklu – gotyckiego horroru „Książę nocy”. A jednak…
…po czterech latach – zapewne ku wielkiemu zaskoczeniu wielbicieli leworęcznego, niebieskookiego rewolwerowca – Durango powrócił. I wcale nie było to odcinanie kuponów od dawnej sławy. Album „
Bez litości” (1998) miał wszelkie cechy dzieła wybitnego. Skonfrontowanie tytułowego bohatera z postacią bandyty Louiego Holediggera było również majstersztykiem od strony psychologicznej. Chyba z żadnej innej „przygody” Durango nie wyszedł bowiem tak poturbowany moralnie. Naturalne wydawało się więc odstawienie go – ponownie – na boczny tor. I tak też się stało. Po czym Swolfs zajął się pracą nad drugą trylogią „Księcia nocy” (1999-2001), a następnie – do spółki ze swoim rodakiem Wernerem Goelenem (ukrywającym się pod pseudonimem Griffo) – wziął na warsztat futurystyczno-sensacyjnego „Vlada” (2000-2006).
Po siedmiu odcinkach historii o pogrążonej w chaosie XXI-wiecznej Rosji Yves prawdopodobnie poczuł jednak przemożną chęć powrotu na stary traperski szlak i odwiedzenia już nieco zapomnianych miejsc w Górach Skalistych i Wielkim Kanionie Kolorado. Sugerowałoby to kierowanie się nostalgią, o co jednak naprawdę trudno podejrzewać Swolfsa po lekturze „Kroku do piekła” – pierwszego premierowego (po ośmiu latach konsekwentnego milczenia) tomu „Durango”. Nie ma w nim bowiem nic romantycznego ani melancholijnego, jest natomiast Zło w najczystszej postaci – okrucieństwo, które trudno sobie nawet wyobrazić (chyba że wcześniej czytało się już „
Bez litości”). Podejmując decyzję o kontynuowaniu serii, belgijski twórca musiał czuć na swoich barkach olbrzymi ciężar odpowiedzialności. Wielbiciele nie wybaczyliby mu przecież (albo przyszłoby im to z dużym trudem), gdyby comeback ich ulubionego bohatera okazał się falstartem.
Swolfs musiał więc wymyślić nad wyraz przekonujący powód powrotu legendarnego rewolwerowca. Czy to mu się udało? Tak. I to nadzwyczajnie! Mimo że tę przyczynę poznajemy tak naprawdę dopiero w finale opowieści. Co ciekawe, fabuła „Kroku do piekła” nie wynika bezpośrednio z tego, co zostało opowiedziane w poprzednich tomach, chociaż oczywiście w jakimś stopniu do nich nawiązuje. Można nawet odnieść wrażenie, że pomiędzy „Bez litości” a „Krokiem…” powinna istnieć jeszcze jedna – zapomniana – odsłona cyklu. Skąd to domniemanie? Ano stąd, że opuszczając Nortonville i tropiąc niejakiego Clyde’a (typa spod wyjątkowo ciemnej gwiazdy), Durango powołuje się na dramatyczne wydarzenia, jakie zaszły w miasteczku. Musiało stać się coś wyjątkowo tragicznego, albowiem tak wkurzonego i owładniętego żądzą zemsty tytułowego bohatera serii nie widzieliśmy nigdy wcześniej. Z czasem Swolfs odsłania przed czytelnikami prawdę, ale przez większość akcji są oni skazani jedynie na domysły.
Otrzymawszy potrzebne informacje, Durango bez wahania zabija Clyde’a i rusza dalej – jego głównym celem jest bowiem zleceniodawca oprycha, ten, który wszystko wymyślił, czyli inteligentny, podstępny i bezwzględny Lance Harlan. Trop wiedzie rewolwerowca do małego miasteczka w Górach Skalistych. Miejscowy burmistrz nie ma na co narzekać. Właściciel okolicznych kopalni, Henry Gainsworth, to człowiek bogobojny i oddany swojej rodzinie (młodej i pięknej żonie oraz kilkuletniemu synkowi), który nie tylko zapewnia pracę setkom mężczyzn z okolicy, ale na dodatek inwestuje w miejscowość. Wszyscy korzystają na jego szczodrobliwości i wszyscy powinni czuć się zadowoleni. Zmienia się to jednak w dniu, w którym na progu domu Gainswortha pojawia się ze swoim ludźmi Harlan. Grozi śmiercią jemu i jego najbliższym, jeśli ten nie zgodzi się sprzedać za bezcen swoich kopalni. Henry odmawia, co wywołuje efekt domina – od tej chwili akcja nabiera rozpędu, a gdy na dodatek w ślad za Lance’em przybywa Durango, scenarzysta zostaje zmuszony do włączenia kolejnego biegu.
W „Kroku do piekła” znajdujemy to wszystko, co decydowało już wcześniej o niezwykłości serii Swolfsa – wartką fabułę, pełnokrwistych i niejednoznacznych bohaterów (także tych, jak chociażby żona Gainswortha, pojawiających się na drugim planie), wreszcie sporą dozę brutalności i moralnego relatywizmu. Tu nie ma prostego podziału na dobrych i złych (może poza bardzo naiwnym i prostolinijnym szeryfem Buttlerem). Przecież nawet Durango nie zalicza się do postaci, które za pierwszym podejściem dostałyby rozgrzeszenie – zakładając, że w ogóle przyszłoby mu do głowy wybrać się kiedyś do spowiedzi. Swolfs-scenarzysta nie zapomniał o żadnym elemencie westernowego uniwersum; mamy więc zasadzki, strzelaniny i pościgi – wszystko zaś przedstawione ze swadą i nerwem. I co najistotniejsze, w finale pojawia się jednoznaczna sugestia, że można liczyć na… ciąg dalszy.
Podkreślić należy jeszcze jeden fakt: „Krok do piekła” to pierwsza odsłona przygód leworęcznego rewolwerowca, której nie zilustrował Belg. Za ten i dwa kolejne tomy serii od strony graficznej odpowiadał francuski rysownik Thierry Girod (rocznik 1961). Gdy dołączał do ekipy, nie miał wielkiego doświadczenia, ale, co najważniejsze – i to zapewne zdecydowało o jego wyborze – przez niemal dekadę współtworzył ze scenarzystą Georges’em Ramaïolim (podpisującym się jako Simon Rocca) western „Wanted” (1995-2004). Nie trzeba go więc było wprowadzać w realia Dzikiego Zachodu; znał je doskonale i mógł z biegu wskoczyć w „skórę” Swolfsa. Zrobił to zresztą perfekcyjnie. Rysunki Giroda – na wskroś realistyczne, które dzięki wyjątkowo mrocznym kolorom nałożonym przez Jocelyne Charrance (też pracującej przy „Wanted”) nabrały zresztą dodatkowego wymiaru – to kolejny bardzo mocny punkt czternastego tomu „Durango”.