Egmont postanowił wykorzystać zainteresowanie Conanem Barbarzyńcą, jakie odżyło po starcie Kolekcji Hachette, zbierającej zeszyty o jego przygodach wydane przez Marvel i zaserwował nam „Conana: Narodziny legendy”, czyli opasłe tomiszcze z pierwszymi numerami komiksów o Cymeryjczyku, jakie od 2003 roku ukazywały się pod patronatem Dark Horse Comics.
Conan na miarę XXI wieku
[Kurt Busiek, Thomas Yeates „Conan #1 (wyd. zbiorcze): Narodziny legendy” - recenzja]
Egmont postanowił wykorzystać zainteresowanie Conanem Barbarzyńcą, jakie odżyło po starcie Kolekcji Hachette, zbierającej zeszyty o jego przygodach wydane przez Marvel i zaserwował nam „Conana: Narodziny legendy”, czyli opasłe tomiszcze z pierwszymi numerami komiksów o Cymeryjczyku, jakie od 2003 roku ukazywały się pod patronatem Dark Horse Comics.
Kurt Busiek, Thomas Yeates
‹Conan #1 (wyd. zbiorcze): Narodziny legendy›
Conan jest postacią, która ma w popkulturze swoje stałe, zaszczytne miejsce i została dość ściśle określona, nie tylko przez swojego twórcę Roberta E. Howarda, ale także licznych kontynuatorów. Niebagatelny wkład w dzisiejszy obraz barbarzyńcy mieli autorzy marvelowskiej adaptacji jego przygód – Roy Thomas, John Buscema i inni, którzy w latach 70. bardzo udanie przełożyli opowiadania Teksańczyka na język komiksu. Swoje trzy grosze dodał również Arnold Schwarzenegger, który dwukrotnie wcielił się w tę postać w ekranizacjach z 1982 i 1984 roku. Niemniej w ostatnich latach gwiazda howardowskiego herosa nieco przyblakła. Przynajmniej w naszym kraju. Owszem, wciąż dla pasjonatów wydawane są wznowienia oryginalnych opowiadań, ale już nieśmiałe próby czynione przez Egmont przybliżenia komiksów Dark Horse Comics w 2004 roku okazały się jednorazowym wyskokiem, natomiast film z 2011 roku z Jasonem Mamoą do dziś jest namiętnie glanowany (i słusznie) przez fanów.
A jednak w narodzie tliła się tęsknota za dzikim barbarzyńcą, czego dowodem jest zainteresowanie z jakim spotkała się Kolekcja Hachette. O tyle, o ile skierowana jest ona głównie do starszych fanów, którzy pamiętają jeszcze malutkie zeszyty komiksowe z początku lat 90. od wydawnictwa As Editor, to „Conan: Narodziny legendy” są pozycją dla wszystkich, także dla tych, którzy nie zetknęli się wcześniej z postacią stworzoną przez Howarda, ewentualnie uważają leciwe ekranizacje za ramotki dla swoich ojców.
Scenarzysta Kurt Busiek postanowił zadowolić obie grupy czytelników. Do życiorysu Cymeryjczyka podszedł więc od zupełnie innej strony, niż Roy Thomas. Nie skacze od opowiadania do opowiadania, wybierając najbardziej smakowite kąski, a skrupulatnie konstruuje jego historię od narodzin na polu bitwy. Obdarzył go czymś, czego mu do tej pory brakowało, a mianowicie dzieciństwem w rodzinnej wiosce. Praktycznie jedna trzecia tomu to opowieść o dorastaniu Conana i podkreślanie, jak bardzo wyróżniał się na tle innych dzieci. Wreszcie mamy też pokazane, co też pchnęło go, by opuścił góry Cymerii i wyruszył w świat na poszukiwanie przygód.
W dalszych częściach mamy już do czynienia z nastoletnim Conanem, który bardziej przypomina muskularnego barbarzyńcę, jakiego znamy i kochamy. Ich scenariusz zbudowany został na bazie dwóch oryginalnych opowiadań Roberta E. Howarda „Córka Lodowego Olbrzyma” i „Bóg w pucharze”. Busiek jednak wykorzystuje je, by rozwinąć całkiem inne wątki, ale jednocześnie wypełnia luki między tymi wydarzeniami, wprowadzając na przykład rozbudowane przygody Conana na terenie mitycznej Hiperborei.
To właśnie ta linearność fabularna stanowi najmocniejszy punkt przemawiający na korzyść edycji Dark Horse Comics. Nie musimy ganiać palcem po mapie Hyboryjskiego świata, by zgadnąć w jakim momencie życiorysu naszego bohatera jesteśmy. Śledzimy więc jego poczynania w cywilizowanym świecie i jakie wrażenie robią na nim normy, których do końca nie rozumie. Busiek może nie ma w sobie monumentalności Roya Thomasa, ale bardzo dobrze radzi sobie z utrzymaniem napięcia i rozpisaniem akcji tak, by wciąż przykuwała uwagę czytelnika. W sumie przyczepić więc się mogę tylko do tego, że czasem nasz barbarzyńca wydaje się za bardzo filozofować. Osobiście raczej przyzwyczajony jestem do tego, że rzuca na lewo i prawo niezbyt skomplikowanymi złotymi myślami, typu: „nie mówi się wiele o zabijaniu, ale takie jest życie”, czy „widząc cywilizowanych ludzi, rad jestem, że mogę nazywać się barbarzyńcą” (wedle uznania można w dowolne miejsce wstawić jeszcze stwierdzenie „na Croma”).
Nowe przygody Conana cechuje również uwspółcześniona kreska, za którą w głównej mierze odpowiada Cary Nord. I to właśnie z nią mam największe problemy. Nie można jej bowiem odmówić dynamiki i efektowności, zwłaszcza na całostronicowych rysunkach monumentalnych bitew. Natomiast cechują ją również elementy, które mnie irytują, jak niezbyt ostre kontury niektórych postaci, czy notorycznie powykrzywiane w dziwnych grymasach twarze. W porównaniu z dziełami Johna Buscemy, Barry′ego Windsor-Smitha, Alfreda Alcali, czy Tony′ego DeZunigi, prace Norda przegrywają w przedbiegach. Zwłaszcza, kiedy mówimy o szczegółach, budujących świat, czy o wdziękach spotykanych przez Conana kobiet (sorry, ale Córka Lodowego Olbrzyma w wydaniu Windsor-Smitha wygląda o niebo bardziej zmysłowo).
Wreszcie docieramy do kwestii kolorów, za które Dave Stewart zgarnął trzy nagrody Eisnera. Przyznaję, że ich intensywność potrafi oszołomić, zwłaszcza jeśli właśnie skończyło się czytać kolejny tom czarno-białej Kolekcji Hachette. A jednak mam wrażenie, że momentami tych barw jest za dużo. Świat Howarda, jakkolwiek bogaty by nie był, został przez niego zarysowany w dość ponurych barwach i tego stonowania jednak mi brakuje. Styl preferowany przez Stewarta bardziej pasowałby do adaptacji prozy Tolkiena, a nie portretowania upadającej cywilizacji ery Hyboryjskiej.
Oczywiście wytknięte przeze mnie zarzuty przedstawiam z punktu widzenia fana, który zaczytuje się w opowiadaniach Roberta E. Howarda i pochłania z niekłamaną radością kolejne przedruki marvelowskiego „Savage Sword of Conan”. Niemniej jeśli ktoś pozostał nieskażony poprzednimi opowieściami o Cymeryjczyku, na pewno doceni „Conana: Narodziny legendy”, jako pozycję nowocześnie napisaną, ale zachowującą elementy stylu oryginalnych tekstów sprzed blisko stu lat. Bez wątpienia edycja Dark Horse Comics robi ogromne wrażenie, świetnie się ją czyta i posiada swoje zalety, dlatego uważam, że dobrze się stało, że Egmont zdecydował się na jej wydanie, bo jak najbardziej na to zasługuje. Nawet jeśli ktoś z początku będzie kręcił nosem, że to nie to, po lekturze zaledwie pierwszego rozdziały, zostanie pochłonięty przez niniejszą pozycję bez reszty i nie odpuści jej, dopóki nie przebrnie przez nią do końca, czyli pokaźne 468 stron.