To nie jest proste zadanie – wymyślać fabułę kolejnych opowieści rysunkowych z bohaterem, który od kilkudziesięciu lat jest maksymalnie eksploatowany, i na dodatek robić to tak, aby jeszcze czymś zaskoczyć czytelnika. Jamesowi Tynionowi IV jakoś to się jednak udaje. W efekcie lektura „odrodzeniowego” „Detective Comics” wciąż sprawia przyjemność. Mimo że tym razem scenarzysta postanowił posłużyć się patentem zwanym od czasów starożytnych… „Deus ex machina”.
Bóg, duch, pancerz i maszyna
[Brad Anderson, Raúl Fernández, Alvaro Martinez, James Tynion IV „Batman – Detective Comics #4: Deus Ex Machina” - recenzja]
To nie jest proste zadanie – wymyślać fabułę kolejnych opowieści rysunkowych z bohaterem, który od kilkudziesięciu lat jest maksymalnie eksploatowany, i na dodatek robić to tak, aby jeszcze czymś zaskoczyć czytelnika. Jamesowi Tynionowi IV jakoś to się jednak udaje. W efekcie lektura „odrodzeniowego” „Detective Comics” wciąż sprawia przyjemność. Mimo że tym razem scenarzysta postanowił posłużyć się patentem zwanym od czasów starożytnych… „Deus ex machina”.
Brad Anderson, Raúl Fernández, Alvaro Martinez, James Tynion IV
‹Batman – Detective Comics #4: Deus Ex Machina›
Choć – przyznajmy to uczciwie na samym początku – tytuł czwartego tomu cyklu „Detective Comics” (wydawanego pod szyldem „DC Odrodzenie”) nie oddaje do końca kontekstu tego łacińskiego powiedzenia. Łacińskiego, ale zaczerpniętego z greki. Pojęcie to – w greckim oryginale „apò mēkhanês theós” – wprowadził Eurypides (jeden z trzech głównych twórców dramatu antycznego), a wiązało się ono z gwałtownym fabularnym zwrotem akcji, którego głównym celem było szybsze zakończenie rozciągniętego w czasie przedstawienia. W pewnym momencie pojawiał się więc na scenie bóg (spuszczany z góry na linach) i – jak Aleksander Macedoński w przypadku węzła gordyjskiego – w ekspresowym tempie rozwiązywał wszystkie problemy, z jakimi nie potrafił poradzić sobie autor. We współczesnej literaturze określenie „deus ex machina” ma raczej pejoratywne znaczenie i symbolizuje fabularną drogę na skróty. Tutaj użyte zostało nie w znaczeniu symbolicznym, lecz dosłownym. Chodzi bowiem zarówno o boga, jak i maszynę.
„Deus ex machina” zbiera sześć oryginalnych zeszytów wydanych pierwotnie pomiędzy lipcem a październikiem 2017 roku. Pięć z nich układa się w zamkniętą całość, szósty – w wydaniu zbiorczym umieszczony z jakiegoś powodu jako ostatni, w rzeczywistości jednak opublikowany najwcześniej – jest shortem nawiązującym do wydarzeń przedstawionych w „
Powstaniu Batmanów”. Z kolei pięcioczęściowa tytułowa miniseria jest rozwinięciem wątku wprowadzonego wcześniej w opowieści zatytułowanej „Siły wyższe” (która trafiła do zbioru „
Liga Cieni”). Warto więc najpierw odświeżyć sobie tamtą historię. Chociaż – na upartego – i bez jej znajomości nietrudno jest połapać się w zawiłościach fabularnych.
W kolejnej miniserii powstałej w ramach „Detective Comics” na czoło wysuwa się dwóch bohaterów. Jednym jest, co oczywiste, Człowiek-Nietoperz, drugim, który trochę naczekał się na swoje „pięć minut” – Azrael (Jean Paul Valley). To wychowanek Zakonu Świętego Dumasa, któremu sprzykrzyło się być złym i dlatego przybył do Gotham City i przystał do drużyny Batmana. Mający jedną ze swoich rezydencji w Alpach Szwajcarskich Zakon jest jednak jak mafia i służby specjalne w jednym – nie można opuścić go ot tak sobie. Zwłaszcza w tak newralgicznym momencie, gdy w jego szeregach dochodzi do bezpardonowej walki o władzę. Inna sprawa, że Azrael sam w sobie jest ogromną wartością dla tej nie tylko fanatycznej, lecz i bardzo krwawej sekty religijnej. Musi liczyć się więc z tym, że Zło nadejdzie do Gotham w ślad za nim. Jego przybycie poprzedza pojawienie się tajemniczego karła Nomoza, który ostrzega Jean Paula. Ale jest już za późno. Niebawem – jak tytułowy „bóg z maszyny” – wyskakuje… Ascalon.
Trzeba przyznać, że jego postać – zrodzona w wyobraźni hiszpańskiego rysownika Álvara Martíneza – robi wrażenie, przyprawiając o ciarki na plecach. Jeśli już wcześniej takie emocje wywoływał w Was Azrael, to przygotujcie się na jeszcze więcej. Tym bardziej że niechciany w Gotham gość pod każdym względem przewyższa Valleya – jest większy, silniejszy, technologicznie bardziej dopracowany i przede wszystkim… przerażający. Pokonanie go wydaje się przekraczać możliwości nie tylko samego Azraela, ale i całej ekipy Mrocznego Rycerza. James Tynion IV, zapewne zdając sobie z tego sprawę, postanowił pomóc Batmanowi, wprowadzając na arenę kolejnego bohatera (a raczej bohaterkę) z zamierzchłej przeszłości. To Zatanna – nazywana przez Bruce’a Wayne’a zdrobniale Zee – mistrzyni magii, której ponadnaturalne umiejętności przydają się teraz dużo bardziej niż wszystkie nowoczesne technologie opracowane przez Batwinga w jego FoxTechu. Jeśli więc ktoś jest tu „deus ex machina”, to właśnie ona.
By jednak nie być posądzonym o pójście na skróty, Tynion IV odpowiednio przygotowuje grunt do pojawienia się Zatanny. Zostaje ono powiązane fabularnie z obsesją niszczącą umysł Mrocznego Rycerza od czasu tragedii, jaka wydarzyła się w finale „
Powstania…”. By ostatecznie rozwikłać dręczące go wątpliwości, potrzebne są nadzwyczajne moce – i stąd odnowienie przez Bruce’a znajomości z Zee, z którą sympatyzował, gdy był nastolatkiem. Scenarzysta chętnie sięga do retrospekcji, których głównych zadaniem jest – oprócz napompowania objętości – przekonanie czytelnika, że bez pięknej i zmysłowej sztukmistrzyni rozwiązanie zagadek nie będzie możliwe. A skoro Zatanna jest na podorędziu, to można – tym razem bez żadnych podtekstów – wykorzystać ją również w innych celach. Dzięki zabiegom Tyniona IV zmierzającym do połączenia dwóch odrębnych wątków fabuła gna na złamanie karku, trup ściele się gęsto, a dylematy moralne, choć bardzo istotne na początku, z czasem schodzą na plan dalszy.
„Deus ex machina” przeładowane jest akcją. A czasami wręcz prosi się o chwilę oddechu, również w warstwie wizualnej. Co jednak nie oznacza, że Álvaro Martínez cokolwiek sknocił. Jest przecież w tym komiksie kilka kadrów, kilka niekonwencjonalnych ujęć, którymi długo można sycić oko. Gdyby tak jeszcze trochę więcej – chociażby kosztem klasycznej nawalanki – zamyślenia i kontemplacji. Pamiętać jednak należy, że „Detective Comics” przeznaczone jest przede wszystkich dla nastoletniego czytelnika, a ten ma dość konkretne wymagania. Ma się dziać! No to się dzieje. Album zamyka historyjka zatytułowana „Gniew Spoiler”. W wymyślaniu fabuły wspomógł Tyniona IV tym razem Amerykanin Christopher Sebela, ilustracje są natomiast dziełem Hiszpanki Carmen Carnero. Jeśli komuś w poprzednich rozdziałach brakowało składających się na podbudowę psychologiczną monologów wewnętrznych bohaterów – to tutaj jest ich sporo. A wszystko po to, aby uzasadnić decyzję Stephanie o odejściu z nietoperzowej drużyny.
Tradycyjnie wymyślając tytuły poszczególnych rozdziałów (w języku angielskim), Tynion IV nawiązał do filmów – głównie fantastycznonaukowych i cyberpunkowych. Stąd pojawienie się między innymi „Short Cicuit”, czyli „Krótkiego spięcia” (w komiksie „zwarcia”), oraz „Ghost in the Shell”, to jest „Ducha w pancerzu”.