Ileż to już wielkich kryzysów wstrząsało Uniwersum DC Comics! Działy się w nim rzeczy straszliwe, ginęły całe Wszechświaty, umierali – zdawało się – wieczni superbohaterowie. A jednak za każdym razem triumfalnie powracali, by cieszyć czytelników. Wieszczony przez szkockiego scenarzystę Granta Morrisona „Ostatni kryzys” doprowadził wprawdzie do poważnych przetasowań, ale wcale nie oznaczał końca Supermana, Batmana i Wonder Woman. Choć tym razem naprawdę było blisko.
Darkseid nadchodzi. Już tu jest!
[Drew Geraci, Doug Mahnke, Grant Morrison „Ostatni kryzys” - recenzja]
Ileż to już wielkich kryzysów wstrząsało Uniwersum DC Comics! Działy się w nim rzeczy straszliwe, ginęły całe Wszechświaty, umierali – zdawało się – wieczni superbohaterowie. A jednak za każdym razem triumfalnie powracali, by cieszyć czytelników. Wieszczony przez szkockiego scenarzystę Granta Morrisona „Ostatni kryzys” doprowadził wprawdzie do poważnych przetasowań, ale wcale nie oznaczał końca Supermana, Batmana i Wonder Woman. Choć tym razem naprawdę było blisko.
Drew Geraci, Doug Mahnke, Grant Morrison
‹Ostatni kryzys›
Ziemia miała w XX wieku swoje wojny światowe, Uniwersum DC Comics ma natomiast „kryzysy”. I chociaż pojęcie to wskazuje na niższy szczebel zagrożenia, nie dajmy się zwieść – każdy z nich mógł przecież doprowadzić do końca istnienia nie tylko znanego nam Wszechświata, ale też wszystkich innych – zmultiplikowanych, alternatywnych. Czy jak je tam jeszcze zwać. Szczęśliwym zrządzeniem losu za każdym razem jednak zjednoczone siły superbohaterskie cudem powstrzymywały złoczyńców przed dokonaniem ostatecznego. I tym samym zmuszały scenarzystów, by stawali na głowie, wymyślając kolejne sposoby przyjścia naszej planecie z odsieczą. Zaczęło się od klasycznego „Kryzysu na Nieskończonych Ziemiach” (1985), później był – pozostający nieco na uboczu najistotniejszych wydarzeń – „
Kryzys tożsamości” (2004-2005), po którym nastąpił jeszcze „Nieskończony kryzys” (2006). Ale gdy i on – o, ironio! – dobiegł końca, trzeba było rozejrzeć się za jakimś nowym kataklizmem. Jego poszukiwania zlecono szkockiemu scenarzyście Grantowi Morrisonowi, który ze swego apokaliptycznego zadania wywiązał się nadzwyczaj ochoczo i wysmażył… „Ostatni kryzys”.
Zbiorcze wydanie komiksu, nie tak dawno opublikowane w Polsce przez Egmont, zawiera jednak nie tylko siedem oryginalnych zeszytów „Ostatniego kryzysu”, jakie ukazały się za Oceanem pomiędzy majem 2008 a styczniem 2009 roku, ale także kilka innych fabularnie powiązanych z tą serią opowieści. Wspólnym mianownikiem wszystkich jest osoba scenarzysty, który – nie ma co ukrywać – wykonał tytaniczną pracę, aby motywy te, pojawiające się w różnych miejscach i przy okazji różnych bohaterów, logicznie powiązać w całość. Ale przecież nie mieliśmy do czynienia z niedoświadczonym młokosem. Morrison już wcześniej dobrze poznał Uniwersum DC Comics (nade wszystko zaś Gotham City), pracując nad tak klasycznymi albumami, jak „
Azyl Arkham” (1989) czy „
Gotyk” (1990). Do pomocy – w roli rysowników – wziął sobie Amerykanów Douga Mahnkego (znanego między innymi z „
Człowieka, który się śmieje”) oraz J. G. Jonesa („Wanted. Ścigani”). Poboczne wątki ilustrowali natomiast Matthew Clark, Hiszpanie Carlos Pacheco i Jesús Merino oraz Anglik Lee Garbett.
Pomysł na „Ostatni kryzys” nie wziął się – w przeciwieństwie do zagrożenia, jakie spadło na Ziemię – z kosmosu. Czytelnicy byli przygotowywani na ten kataklizm przez cały rok – za sprawą nieznanej jeszcze w Polsce serii „Countdown (to Final Crisis)”, która ukazywała się od maja 2007 do kwietnia 2008 roku, by miesiąc później ustąpić miejsca cyklowi Granta Morrisona. Szkot musiał więc bardzo wnikliwie analizować to, co wcześniej zaistniało w przebogatym Uniwersum DC, by umiejętnie pokierować dalszymi losami bohaterów. Bohaterów, których w komiksie jest wręcz niezliczona ilość. Oczywiście kilkoro z nich wybija się na plan pierwszy – jak Superman, Batman, Green Lantern czy Wonder Woman – ale o żadnym nie można powiedzieć, że dominuje nad pozostałymi. Z kolei wymienianie tych z drugiego, trzeciego czy czwartego planu spokojnie zajęłoby kilka stron. A do tej wyliczanki trzeba by jeszcze dorzucić hordy superzłoczyńców, an czele ze wszechpotężnym, marzącym o dyktatorskiej władzy nad wszystkimi Wszechświatami Darkseidem.
Gdy Darkseid wkracza na arenę, można mieć pewność, że będzie się działo. I tak właśnie jest w „Ostatnim kryzysie”! Mimo że na pojawienie się złoczyńcy o twarzy aktora Jacka Palance’a musimy trochę poczekać. Opowieść zaczyna się od mocnego akcentu. Przybyły na Ziemię Libra organizuje spotkanie z największymi znanymi superłotrami, których pragnie przeciągnąć na swoją stronę. A raczej na stronę Nowego Boga, którego ogłasza się Prorokiem. Swoich potencjalnych sojuszników przekonuje, że pojawił się po to, aby zrównoważyć ich szanse (nieprzypadkowo Libra to Waga) w walce z superbohaterami. W zamian za poparcie jego planów obiecuje im spełnienie najskrytszych marzeń. A o czym mogą marzyć bandyci najgorsi z najgorszych? O śmierci tych, z którymi do tej pory zawsze przegrywali. Kolejnym prowadzonym od początku opowieści wątkiem jest śledztwo w sprawie zabójstwa Oriona, boga-wojownika z Nowej Genezy. Sprawia ono, że zaalarmowani zostają nie tylko członkowie Ligi Sprawiedliwości i Monitorzy, ale przede wszystkim Strażnicy na planecie Oa, którym podlega Korpus Zielonych Latarni. Wszyscy zdają sobie sprawę, że wielkimi krokami nadchodzi Armagedon.
Morrison umiejętnie żongluje bohaterami i antybohaterami, dbając o to, by żaden z nich zbyt długo się nie nudził. Są więc wysyłani w różne zakątki Ziemi i do alternatywnych światów, giną i odradzają się, zdradzają i odzyskują dobre imię, ponownie przechodząc na stronę Dobra. Łatwo się w tym pogubić, co oznacza, że nie da się czytać „Ostatniego kryzysu” z marszu. To znaczy można to robić i „połknąć” komiks w dwa lub trzy dni, ale nie ma to większego sensu. Przy takim pośpiechu wiele smaczków, nawiązań do innych historii zwyczajnie umknie. Lepiej więc dać sobie na wstrzymanie, przeanalizować – raz i drugi – kilka „odcinków” w ciągu dnia, by powiązać wszystkie wątki i poukładać sobie w głowie chronologię wydarzeń. Która w paru miejscach poddana jest działaniu sił skierowanych w przeciwstawne strony. Nie oznacza to jednak wcale, że do narracji wkrada się chaos. Kolejność rozdziałów jest tak poukładana, by ciąg przyczynowo-skutkowy nie uległ anihilacji. Zresztą od pewnego momentu wszystko i tak skupia się praktycznie wokół jednego bohatera (nawet jeżeli go nie widać) – Darkseida.
„Ostatni kryzys” obfituje w sceny dramatyczne i wzruszające, bywa patetyczny i romantyczny, najpierw pozbawia wszelkiej wiary, by w finale jednak przynieść nadzieję. Jeśli DC Comics chciało, aby seria ta zapisała się po wsze czasy w historii wydawnictwa, musiało skierować do pracy nad nią najlepszych grafików. Trzeba przyznać, że zarówno Doug Mahnke, jak i J. G. Jones udźwignęli brzemię odpowiedzialności. Stworzyli świat – a raczej wiele światów – okrutny i ponury, na dodatek zrobili to tak skrupulatnie i drobiazgowo, że aż trudno uwierzyć, iż one nie istnieją w rzeczywistości. Ozdobą komiksu są plansze cało-, a nawet dwustronicowe. Dzięki nim opowieść nabiera nie tylko rozmachu, ale i oddechu, co jest niezwykle ważne w kontekście tego, że akcja zazwyczaj pędzi na złamanie karku (niekiedy równie szybko jak trzech Flashów razem wziętych). Jednocześnie stają się one wyzwaniem dla czytelników, którzy długo mogą wpatrywać się w najdrobniejsze elementy, sycąc oko i umysł. A tak na marginesie: już sobie obiecałem, że gdy tylko pył bitewny opadnie, to wzniecę go na nowo i przeczytam „Ostatni kryzys” – teraz już na znacznie większym luzie – po raz drugi. Radości znów będzie mnóstwo!