Jerzy Wróblewski kochał klasyczne westerny. Nie bez powodu tak często wracał w swoich komiksach do opowieści z Dzikiego Zachodu, a swoich bohaterów obdarzał twarzami wielkich gwiazd Hollywoodu grających w tego rodzaju filmach. Przekonuje o tym dobitnie dwunasty, jeśli chodzi o numerację, a tak naprawdę trzynasty, tom jego archiwalnych opowieści, w którym znalazły się komiksy prasowe „Montana” oraz „Szeryf miasta Hope”.
Nadzieja w Montanie
[Jerzy Wróblewski „Z archiwum Jerzego Wróblewskiego #12: Montana / Szeryf miasta Hope” - recenzja]
Jerzy Wróblewski kochał klasyczne westerny. Nie bez powodu tak często wracał w swoich komiksach do opowieści z Dzikiego Zachodu, a swoich bohaterów obdarzał twarzami wielkich gwiazd Hollywoodu grających w tego rodzaju filmach. Przekonuje o tym dobitnie dwunasty, jeśli chodzi o numerację, a tak naprawdę trzynasty, tom jego archiwalnych opowieści, w którym znalazły się komiksy prasowe „Montana” oraz „Szeryf miasta Hope”.
Jerzy Wróblewski
‹Z archiwum Jerzego Wróblewskiego #12: Montana / Szeryf miasta Hope›
To najklasyczniejsze z klasycznych westernów. Można powiedzieć, że do bólu powielające schematy opowieści hollywoodzkich. Z tym wyjątkiem, że w tych akurat komiksach Jerzego Wróblewskiego nie ma Indian. Są za to podli bandyci i szlachetni kowboje, którzy krzyżują im plany. Są też wątki miłosne, bo przecież dobry western nie może obyć się bez uroczej białogłowy, względnie ciemnowłosej femme fatale. I tu właśnie docieramy do sedna, bo co by twórca z Bydgoszczy nie wymyślił wtórnego, było to zrodzone z tak wielkiej miłości do historii z Dzikiego Zachodu, że emanowała z tego prawda i szczerość. A w szczere uczucie, nawet jeśli czasami wyrażone jest w mało oryginalny sposób, wierzymy i oddajemy mu się bez reszty.
I tak jest z westernowymi komiksami Wróblewskiego, których w poprzednich tomach „Z archiwum…” kilka już się ukazało. Na dodatek pojawiały się one na przestrzeni kilkudziesięciu lat, co oznacza, że rysownik (i niekiedy także scenarzysta) był wierny temu gatunkowi, jak żadnemu innemu. W porządku chronologicznym były to:
„Tom Texas” (1961), „Rycerze prerii” (1965), „
Ringo” (1970), „
Powrót Baxtera” (1974-1975), „
Skarb Irokezów” (1976) oraz opublikowane już pośmiertnie „
My nigdy nie śpimy” (1991). Dwunasta (a w zasadzie trzynasta, doliczając nienumerowanych „
Czterech pancernych i psa”) odsłona serii dorzuca do tej listy kolejne dwa: „Szeryfa miasta Hope” (1969) i „Montanę” (1973).
W albumie ukazały się one w kolejności odwrotnej, co można zrozumieć, bo późniejszy o nieco ponad trzy lata „Montana” jest nie tylko komiksem dłuższym i ciekawszym fabularnie (choć nie bez mielizn scenariuszowych). Ale też Wróblewski tworzył go już po wydaniu trzech w pełni profesjonalnych zeszytów z serii „Podziemny front” (1971-1972) i tuż przed rozpoczęciem swej kilkuletniej przygody z „
Kapitanem Żbikiem”. Deser zostawimy więc sobie na później i zaczniemy od przystawki, czyli drugiego w kolejności „Szeryfa miasta Hope”. Ukazywał się on, jak wiele innych historii Wróblewskiego, w formie pasków (w sumie dwudziestu) publikowanych w bydgoskiej popołudniówce „Dziennik Wieczorny” – od listopada do grudnia 1969 roku. To opowieść o nadzwyczaj prawym i sprawiedliwym kowboju Jeffie Riderze, którego przypadek – raczej nieszczęśliwy – sprowadza do tytułowego miasteczka Hope City.
Wbrew swej nazwie, jego mieszkańcy nie mają wielkich nadziei na świetlaną przyszłość. Miastem trzęsie bowiem banda kierowana przez trzech braci Medfordów, którzy są gotowi usunąć każdego, kto stanie im na drodze – nawet stróża prawa. To właśnie Rider znajduje trupa Clive’a Wilkego, dotychczasowego szeryfa, i zawozi jego ciało do Hope. Widząc na miejscu, co dzieje się w osadzie, postanawia zostać na dłużej i pomóc wiekowemu już Chuckowi Revillowi, zastępcy Clive’a, w zaprowadzeniu porządku. Zirytowani przestępcy, nie mogąc poradzić sobie z Jeffem, postanawiają wówczas wezwać na pomoc słynnego rewolwerowca (o twarzy Johna Wayne’a!). Wydaje się, że ten rozwiąże problem szybko i skutecznie. Trzeba przyznać, że w tej krótkiej opowieści Wróblewski zdołał zawrzeć wszystkie podstawowe dla klasycznego westernu elementy; jedyne, czego zabrakło, to… komplikacji. Akcja prosto i w ekspresowym tempie zmierza do finału, który, choć zaskakujący (i dający się obronić od strony logicznej), sprawia mimo wszystko wrażenie tworzonego w pośpiechu.
Graficznie jest to, jak na komiks prasowy, który z zasady bywał uproszczony, majstersztyk. Wróblewski przyłożył się do szczegółów tła i mimiki twarzy; kreska jest gęsta i dzięki temu kadry wypadają nadzwyczaj profesjonalnie. Tu nie ma miejsca na fuszerkę czy niedoróbki: postaci rzucają cienie, kule lecą z odpowiednią szybkością, a bandyci giną w sposób widowiskowy. Jedno tylko zastanawia: skąd Axton miał konia, na którym odjeżdża z Hope, skoro przyjechał do miasta dyliżansem? Dałoby się to na pewno wytłumaczyć, chociaż w komiksie nie ma o tym mowy… O ile „Szeryf…” zachowuje jedność miejsca i akcji, o tyle „Montana” to swoisty komiks drogi. I to bardzo rozbudowany, bo rozpisany aż na pięćdziesiąt dwa paski, które ukazywały się w „Dzienniku Wieczornym” od stycznia do marca 1973 roku. Montana to nazwisko głównego bohatera – poszukiwacza złota, który po trzech latach wraca w rodzinne strony, by dowiedzieć się, że ktoś uprowadził jego ukochaną, wcześniej paląc jej ranczo.
Montana nie zastanawia się długo i rusza na poszukiwanie Julii Sullivan (w innym miejscu pojawia się nazwisko Sands), co rusz pakując się w kolejne tarapaty. O sprawach kryminalnych, które nie wiadomo dokąd – z powodu wciąż wypływających na powierzchnię nowych wątków – doprowadzą śledczych, zwykło się mawiać, że są „rozwojowe”. I taki też jest komiks Wróblewskiego, który, jak możemy się domyślać, powstawał na bieżąco – jeśli nie z dnia na dzień, to co najwyżej z tygodnia na tydzień. Autor zaczynając pracę, nie miał więc bladego pojęcia, jak cała historia się zakończy. Daje zatem akcji płynąć, co ma zarówno swoje plusy (skoro sam twórca jest zaskakiwany, to tym bardziej czytelnik), jak i minusy (fabule brak zwartości, niektóre motywy są zbyt rozwlekane, inne szybko wieńczone). Najsłabiej wypada jednak finał, zaskakująco mało wiarygodny. Przydałyby się jeszcze co najmniej dwa bądź cztery paski, aby pewne sprawy dopowiedzieć. Bez tego pozostajemy bowiem, co jest niezwykle denerwujące, z otwartym pytaniem, dlaczego porwano akurat Julię Sullivan…
Oczywiście możemy sami poszukać sobie odpowiedzi, ale dobrze byłoby wiedzieć również, jaka myśl przyświecała autorowi. Na szczęście, podobnie jak w przypadku „Szeryfa miasta Hope”, komiks broni się graficznie. To jest ten sam Jerzy Wróblewski, którego cała Polska poznała dzięki zeszytom o
kapitanie Żbiku. Mający wręcz filmowe wyczucie kadru, przykładający się do szczegółów tła i twarzy. Oba komiksy zebrane w dwunastym tomie „Z archiwum…” ukazały się w formie pasków, pod którymi umieszczono odautorskie opisy i dialogi. Maciej Jasiński – niestrudzony w odzyskiwaniu zapomnianych dzieł Wróblewskiego – po raz kolejny przerobił je na dużo bardziej atrakcyjne dla współczesnego czytelnika wersje z „dymkami”. Nawet jeśli z tego powodu zasłonięte zostały częściowo kadry – warto było. Tak po prostu łatwiej się czyta.
Ach! i jeszcze jedno. Dodatkową atrakcją albumu jest dwadzieścia jeden rysunków z serii „Wieczorek” – od nazwiska ich bohatera, Karola Wieczorka, ale także w nawiązaniu do tytułu gazety, „Dziennika Wieczornego” – które są jeszcze jednym dowodem na to, że bydgoszczanin doskonale radził sobie także jako twórca satyryczny (o czym zresztą wiemy od czasu „
Przygód szeregowca Kromki”).