„Śmiech i śmierć” Adriana Tomine’a to absolutna perełka komiksu obyczajowego. Dzieło wybitne nie tylko pod względem zawartych w nim treści, ale też zachwycające kreatywnością w wykorzystywaniu komiksowej narracji.
Konrad Wągrowski
Perła obyczajowego komiksu
[Adrian Tomine „Śmiech i śmierć” - recenzja]
„Śmiech i śmierć” Adriana Tomine’a to absolutna perełka komiksu obyczajowego. Dzieło wybitne nie tylko pod względem zawartych w nim treści, ale też zachwycające kreatywnością w wykorzystywaniu komiksowej narracji.
Adrian Tomine
‹Śmiech i śmierć›
Kilka lat temu
zachwycałem się na łamach Esensji pierwszym wydanym w Polsce komiksem amerykańskiego rysownika i ilustratora Adriana Tomine’a (współpracującego na stałe z „New Yorkerem”) – znakomitymi obyczajowymi „Niedoskonałościami”. Pisałem wówczas: „«Niedoskonałości» to mistrzostwo portretowania bohaterów i nadania im wiarygodnego rysu psychologicznego. Nie ma tu odautorskich komentarzy, nie ma naciąganych scen, nie ma obrazowania ukrytych myśli bohaterów, wszystko budujemy sobie w oparciu o konkretne słowa i konkretne czyny. Komiks przepełniony jest prawdziwymi, soczystymi dialogami, a bohaterowie są postaciami z krwi i kości.”. Nie inaczej jest w przypadku najnowszego wydanego w Polsce dzieła, „Śmiech i śmierć”, różniącego się od „Niedoskonałości” tym, że nie jest jedną spójną całością, lecz zbiorem komiksowych opowiadań, ale wciąż będąc zbiorem arcyciekawych portretów psychologicznych zwykłych ludzi i ich problemów.
Komiks otwiera obszerna nowelka o intrygującym tytule „Krótka historia sztuki zwanej rzeźbiarstwem ogrodowym”. Jej główny bohater, Harold, jest sfrustrowanym ogrodnikiem, człowiekiem niespełnionym, szukającym jakiegoś pomysłu na życie. Pewnego dnia doznaje olśnienia. Okleja glinianą obwiednią jedną ze swych roślin tak, że tylko z niektórych otworów opakowania wyłaniają się gałęzie i liście. Rzecz, obiektywnie mówiąc, nie wygląda zbyt estetycznie, ale Harold jest pewny swego. Mówi: „To połączenia natury i rzemiosła, mariaż dzikości z wytworem ludzkich rąk. Żywe, oddychające dzieło sztuki”. Brzmi pięknie, nieprawdaż? Harold rozpoczyna więc wieloletnią kampanię przekonania świata do swego pomysłu, w czym próbuje wspierać go oddana, choć sceptyczna żona. Jak długo jednak można czekać na sukces, gdy w domu potrzebne są pieniądze na codziennie życie? „Krótka historia…” to opowieść o życiu złudzeniami, o zaklinaniu rzeczywistości, oszukiwaniu samego siebie, ale też o tym, jak czasem niełatwo jest realizować ślubną przysięgę o pozostawaniu z tą drugą osobą na dobre i na złe.
Druga opowieść – „Amber Sweet” – to lżejsza w treści i krótsza historyjka, w której głównym problemem bohaterki jest… ogromne podobieństwo do znanej aktorki porno. Wiąże się to z szeregiem życiowych niedogodności. Z jednej strony dziewczyna wciąż nagabywana jest przez nieznajomych mężczyzn, którzy uważają, że gwiazda filmów dla dorosłych może być chętna na erotyczną przygodę, z drugiej ów nietypowy problem owocuje dość niespodziewaną niepewnością – bohaterka nie jest pewna czy jej chłopak jest z nią dla niej samej, czy też stała się dla niego seksualną porno-fantazją. Po latach frustracji dziewczyna ucieka od swego wyglądu, by po latach niespodziewanie spotkać swą bliźniaczkę… To słodko-gorzka opowieść o tym, że życie może być pełne naprawdę zaskakujących sytuacji…
Jeśli pomyśleliście sobie, że Harold z pierwszego opowiadania jest żałosnym człowiekiem, poznajcie Barry’ego z trzeciego epizodu, zatytułowanego „Do boju, Sowy!”. Barry jest podstarzałym lowelasem, podrywającym zmagającą się z osobistymi problemami dziewczynę i tworząc z nią naprawdę toksyczny związek. Będąc w gruncie rzeczy żałosnym nieudacznikiem Barry wciąż zgrywa się na pewnego siebie cwaniaka, który o życiu i ludziach wie wszystko. Jego partnerka trwa w tej dziwnej relacji, najprawdopodobniej nie widząc dla siebie atrakcyjnej alternatywy, choć sytuacja staje się coraz gorsza, a Barry, gdy coś idzie nie po jego myśli, potrafi nawet odwołać się do przemocy. „Do boju, Sowy!” w gruncie rzeczy nie jest jednak opowieścią o nim, ale o mechanizmach, jakie mogą zmuszać ludzi do wchodzenia i pozostawania w toksycznych związkach oraz o tym, jak z nich się wyzwolić.
Króciutki „Przekład z japońskiego” to jedna z dwóch absolutnych perełek w tym i tak w całości znakomitym albumie. Opowieść o pewnej podróży z Japonii do Stanów jest jednocześnie opowieścią o kryzysie w pewnym związku, opowiedziany w sposób po równi przejmujący i nieoczywisty, na dodatek w formalnie niezwykle oryginalnej formie. To trzeba przeczytać i przemyśleć.
Tytułowy „Śmiech i śmierć” to kolejna perła. Tym razem będzie to nieco dłuższa forma (najdłuższa w tym albumie) opowiadająca historię pewnej rodziny – zagubionej córki, pragnącej realizować się w stand-upie, jej troskliwej matki i jej niecierpliwego ojca, który będzie musiał nauczyć się rozumieć swą córkę. Arcyciekawa forma, znakomite dialogi, zniuansowani bohaterowie, kapitalna analiza rodzinnych relacji, ale też dodatkowo kapitalne pokazanie, że stand-up na kartach komiksu może wyglądać bardzo ciekawie.
A na koniec nieskomplikowana formalnie, ale jak każda w tym zbiorku interesująca psychologicznie nowelka „Intruzi”. Pewien żołnierz otrzymuje przypadkiem klucze do swojego starego mieszkania. Jak się okazuje, mimo tego, że mieszka już tam ktoś inny, klucze nadal pasują. Bohater z nie do końca zrozumiałych przez siebie powodów zaczyna pomieszkiwać u obcych ludzi pod ich nieobecność. Wszystko to staje się dziwną kuracją, leczącą go z wojennej traumy.
Każde z opowiadań z tego albumu jest inne – pod względem tematu, klimatu (czasem bardziej refleksyjne, czasem bardziej dramatyczne, nie brakuje też humoru), przesłania. Każde jednak wrzuca nas w jakąś złożoną psychologicznie sytuacje; Tomine potrafi dosłownie na kilku kadrach nakreślić skomplikowane charaktery i dylematy. Czasem są to sprawy dość absurdalne, ale obrazujące typowo ludzkie problemy – szukania swojego miejsca w życiu, nakładania maski wobec innych ludzi, budowania relacji z innymi. A jednocześnie nic nie jest tu podane na tacy, każda z historii pozostaje z jakimś niedopowiedzeniem, każe czytelnikowi zbudować swą własną interpretację.
Wspomniałem na początku również o narracyjnym mistrzostwie. Tomine z pozoru nie jest specjalnie kreatywny w doborze komiksowych środków – małe, regularne kadry, dosyć realistyczny rysunek, dbałość o tło. Ale co i rusz potrafi zaskoczyć jakimś niekonwencjonalnym, znakomicie dopasowanym do przekazu pomysłem. W „Przekładzie z japońskiego” będzie nim pomysł by cały komiks narysować ani na chwilę nie pokazując głównych bohaterów, co dodatkowo podkreśla ich zagubienie we współczesnym świecie. W jednym z opowiadań uważne oko czytelnika widzi, że bohaterka ma najpierw długie włosy, potem krótkie, potem nosi na głowie chustę – bez słowa komentarza w tekście można domyślić się, że jest chora na raka. Absolutnym mistrzostwem jest też narysowanie stand-upowego monologu, powodujące, że czytelnik ma poczucie, jakby właśnie uczestniczył w pokazie. Takich pomysłów i sztuczek można znaleźć dużo więcej, warto głębiej zanalizować warstwę graficzną komiksu, która – podobnie jak w dziełach Alana Moore’a – niesie własną część historii, niezależną od tego, co opisano w dymkach i didaskaliach.
„Śmiech i śmierć” to z pewnością wspaniały przykład na możliwości komiksowego medium w zakresie prostych historii obyczajowych, udowadniający, że obrazkowe opowieści, nawet w formie nowelowej, są w stanie nieść bardzo złożony przekaz, psychologiczną wiarygodność, intrygujące przesłanie, niebanalną refleksję. Komiks Adriana Tomine’a to jedna z tegorocznych lektur obowiązkowych.