Francuski scenarzysta i rysownik Alex Alice ma właśnie w Polsce swoje „pięć minut” – parę miesięcy temu ukazała się w naszym kraju fenomenalna pentalogia „Trzeci testament: Juliusz”, a teraz do sklepów trafił „Zygfryd”. To monumentalna – w formie i treści – trylogia poświęcona jednemu z najbardziej znanych bohaterów mitologii nordyckiej, którego uwiecznił w swym operowym dziele sam Ryszard Wagner.
Bóg, heros, karzeł i wojowniczka
[Alex Alice „Zygfryd” - recenzja]
Francuski scenarzysta i rysownik Alex Alice ma właśnie w Polsce swoje „pięć minut” – parę miesięcy temu ukazała się w naszym kraju fenomenalna pentalogia „Trzeci testament: Juliusz”, a teraz do sklepów trafił „Zygfryd”. To monumentalna – w formie i treści – trylogia poświęcona jednemu z najbardziej znanych bohaterów mitologii nordyckiej, którego uwiecznił w swym operowym dziele sam Ryszard Wagner.
Artyście – obojętnie w jakiej specjalizowałby się on dziedzinie – nie może brakować wyobraźni. Ale jeżeli jest to na dodatek artysta próbujący mierzyć się z którymś z mitów nordyckich, ta wyobraźnia powinna iść jeszcze w parze z zamiłowaniem do rozmachu. Na szczęście ani jednego, ani drugiego nie brakuje francuskiemu twórcy komiksowemu Alexowi Alice’owi. Udowodnił to we wcześniej opublikowanych już w Polsce seriach – i to zarówno jako rysownik („
Trzeci testament”, 1997-2003), jak i scenarzysta („
Trzeci testament: Juliusz”, 2010-2018). Nie mniej udanie Francuz radzi sobie także w obu tych rolach jednocześnie, co z kolei potwierdzają dwa w pełni autorskie cykle: przygodowo-fantastyczny „Gwiezdny zamek” (ukazujący się regularnie od 2014 roku) oraz właśnie dzisiaj omawiany „Zygfryd”.
Do pracy nad „Zygfrydem” Alice zabrał się tuż po domknięciu głównego wątku „Trzeciego testamentu”. Można się było wówczas zastanawiać, co nim kierowało, bo przecież zaledwie kilka lat wcześniej światło dzienne ujrzało imponujących rozmiarów dzieło amerykańskiego rysownika i scenarzysty P. Craiga Russella (znanego między innymi z kooperacji z Neilem Gaimanem przy „
Sandmanie”) zatytułowane „
Pierścień Nibelunga” (2000-2001). Russell jako punkt wyjścia potraktował operową tetralogię Ryszarda Wagnera, starając się jak najwierniej przenieść jej fabułę na język komiksu. Alice, zapewne znając jego wersję opowieści, zdecydował się podążyć nieco inną drogą. Przede wszystkim wybrał sobie jednego wiodącego bohatera, a pozostałe wątki znacząco okroił. Jakby tych różnic było mało, europejskość „Zygfryda” podkreślona została jeszcze charakterystycznymi dla rynku frankofońskiego rysunkami oraz – mniej lub bardziej świadomymi (stawiałbym jednak na to drugie) – nawiązaniami do „
Thorgala” Grzegorza Rosińskiego.
Historię legendarnego herosa Francuz rozpisał na trzy tomy, które ukazywały się w dwuletnich odstępach (pod szyldem paryskiego wydawnictwa Dargaud): „Zygfryd” (2007), „Walkiria” (2009) oraz „Zmierzch bogów” (2011). Pięć lat po zakończeniu serii ukazało się ekskluzywne jednotomowe wydanie, poszerzone o sporych rozmiarów galerię – i to właśnie na nim oparta została, dopieszczona do ostatniego szczegółu, edycja Ongrysu. W efekcie po kolubryniastym „
Juliuszu” w ciągu kilku miesięcy polscy wielbiciele Alexa Alice’a dostali kolejne, podobnych rozmiarów, dzieło. Rozmiary to jednak tak naprawdę rzecz drugorzędna – najistotniejsze jest to, że treść dorównała formie. Z wielości nordyckich mitów Alice wyłuskał jedną, ale za to niezwykle znaczącą postać, która była w stanie udźwignąć na swoich barkach całość opowieści. Warto więc, jeżeli tylko macie taką możliwość, sięgnąć po „Zygfryda”, wcześniej poznawszy komiks Russella – on daje bowiem niezbędny mitologiczny background. Ale i bez znajomości „
Pierścienia Nibelunga” powinniście być po lekturze w pełni ukontentowani.
Trzy tomy odpowiadają trzem dniom, w jakich rozgrywa się akcja komiksu (w czasie rzeczywistym). Nie oznacza to jednak wcale, że Francuz aż do tego stopnia spłaszczył narrację – posługując się bowiem zarówno licznymi retrospekcjami, jak i wizjami przyszłości, streścił przy okazji wszystkie najważniejsze zwroty akcji obecne w „Pieśni o Nibelungach” (to właśnie ten germański epos tysiąc lat później – oczywiście w przybliżeniu – wykorzystał Ryszard Wagner). Dowiadujemy się więc, skąd wziął się słynny złoty pierścień, kim stał się ogarnięty niepohamowaną żądzą władzy Fafnir oraz jakie nieszczęścia ściągnął on na swój lud. W tomie pierwszym na główną, obok bohatera tytułowego całej serii, postać wyrasta karłowaty kowal Mime, skazany, podobnie jak inni Nibelungowie, na wygnanie. W drodze spotyka umierającą w połogu kobietę, boginię pozbawioną atrybutu nieśmiertelności – zanim oddaje ona ostatni oddech, Mime przyrzeka jej, że zaopiekuje się chłopcem i wychowa go, nie wspominając nic o istnieniu bogów.
Dalsze partie komiksu, przedstawione w formie retrospektywnej, przybierają tym samym swoistą formę bildungsromanu – opowieści o kształtowaniu się osobowości młodego bohatera. Zygfryd dorasta, mając za jedynego towarzysza nieco zgryźliwego, ale mimo wszystko budzącego sympatię karła. Trudno jednak powiedzieć, by to wyczerpywało jego potrzebę socjalizacji; nie bez powodu chłopiec szuka więc przyjaciół wśród leśnych zwierząt. Najlepiej dogaduje się z wilczą sforą, aczkolwiek Mimemu trudno zrozumieć ten sentyment. Bez przerwy powtarza, że podstawowym celem dorastającego młodzieńca jest zabicie smoka. Tyle że dla Zygfryda smok jest postacią z zupełnie innej bajki; nie rozumie, dlaczego miałby wyprawiać się przeciwko niemu i zabijać go. Nic przecież nie wie o istnieniu bogów Asgardu, o toczonych przez nich walkach, rzucanych na siebie klątwach. Jedyne, czego pragnie, to odnaleźć innych ludzi. I to – w pewnym sensie – pozostając przy języku mitologii, jest jego „piętą Achillesa”.
W tomie drugim na czoło wybija się – zgodnie z tytułem – jedna z Walkirii, córek Wotana, która chcąc ratować ojca przed utratą władzy i zagładą, buntuje się przeciwko jego woli. Ten bunt sprawia, że narusza porządek świata. Nie byłoby to konieczne, gdyby pewność, że młody Zygfryd zechce w końcu, do czego usilnie namawia go Mime, wyruszyć przeciwko smokowi. I że w ostatecznej rozgrywce zdoła go pokonać. Tom ostatni („Zmierzch bogów”) spina całość fabularną klamrą i domyka wszystkie wcześniej otwarte wątki – Zygfryd nie tylko poznaje przeszłość i dramatyczny los, jaki stał się udziałem jego rodziców, ale dokonuje również wyboru swojej przyszłości. A dylemat ma ogromny – z jednej strony bowiem kładzie na szali miłość, z drugiej natomiast niczym nieograniczoną władzę. Poddany nieznacznej rewizji przez Alexa Alice’a nordycki mit okazuje się w wydaniu Francuza piękną opowieścią o targających ludźmi (i nieistotny jest tu fakt, że zostają oni „przebrani” za bogów) emocjach i trudnych wyborach, przed jakimi stawia ich Los (sic!). Ale nie tylko. To również nasycony symboliką religijną – niekoniecznie w znaczeniu chrześcijańskim – klasyczny przygodowo-fantastyczny… komiks drogi.
Współczesnemu czytelnikowi mogący kojarzyć się przede wszystkim z zekranizowanymi przez Petera Jacksona dziełami J.R.R. Tolkiena. Schemat opowieści jest przecież bardzo podobny. Pamiętajmy jednak, że „Pieśń o Nibelungach” powstała znacznie, znacznie wcześniej niż na kartach książek Brytyjczyka narodziło się Tolkienowskie Śródziemie. W warstwie wizualnej Alice bez najmniejszych wątpliwości inspirował się albumami Grzegorza Rosińskiego o Thorgalu; choć i nawiązania do „Szninkla” też można tu znaleźć. W niczym to oczywiście nie ujmuje Francuzowi maestrii, tym bardziej że, oprócz hołdu oddanego klasykowi, rysownik nie stroni również od eksperymentów dokonywanych na własną rękę. Zmienny układ kadrów, korzystanie z rysunków zajmujących niekiedy nawet całą planszę, nadzwyczajna dbałość o przedstawianie detali, a przede wszystkim wizualne bogactwo wymyślonego świata – to jego wkład w tę ponadczasową opowieść. Piękną i mądrą. A dzięki takim komiksom jak „Zygfryd” tym łatwiej docenić jest ich piękno i mądrość.
Tak gwoli ścisłości Zygfryd to niemiecka wersja imienia bohatera. W podaniach nordyckich jego odpowiednikiem jest Sigurd.