To nie wina polskiego wydawcy, ale autorów komiksu – przede wszystkim Alexa Alice’a – że najpierw poznaliśmy historię późniejszą (w postaci tetralogii „Trzeci testament”), a dopiero później wydarzenia ją, choć niekoniecznie bezpośrednio, poprzedzające (w pięcioksięgu „Trzeci testament: Juliusz”). Teraz Egmont postanowił przypomnieć – w jednym zbiorczym tomie – opowieści o czterech ewangelistach: Marku, Mateuszu, Łukaszu i Janie.
A imiona ich Marek, Mateusz, Łukasz i Jan…
[Alex Alice, Xavier Dorison „Trzeci Testament #2” - recenzja]
To nie wina polskiego wydawcy, ale autorów komiksu – przede wszystkim Alexa Alice’a – że najpierw poznaliśmy historię późniejszą (w postaci tetralogii „Trzeci testament”), a dopiero później wydarzenia ją, choć niekoniecznie bezpośrednio, poprzedzające (w pięcioksięgu „Trzeci testament: Juliusz”). Teraz Egmont postanowił przypomnieć – w jednym zbiorczym tomie – opowieści o czterech ewangelistach: Marku, Mateuszu, Łukaszu i Janie.
Alex Alice, Xavier Dorison
‹Trzeci Testament #2›
W 1980 roku ukazała się we Włoszech, napisana przez nieżyjącego już pisarza i eksploratora wieków średnich Umberto Eco, powieść zatytułowana „Imię róży”. Było to historyczno-filozoficzne literackie arcydzieło o wyraźnym zacięciu kryminalnym. Książka podbiła serca czytelników na całym świecie (Polska nie była tu żadnym wyjątkiem); doczekała się wielu wydań i jeszcze większej liczby naśladownictw. Triumf ten przypieczętował, ale też wzniecił na nowo zainteresowanie nią, powstały na jej podstawie sześć lat po wydaniu, film Francuza Jean-Jacques’a Annauda. Jakiś czas później popularność powieści Eco postanowili skonsumować dwaj twórcy komiksów, powołując do życia postać Konrada Reinhardta Marka hrabiego Marburga – inkwizytora, który z rąk papieża Grzegorza IX otrzymał pierścień świadczący o nadaniu mu tytułu Ręki Boga (czyli Manus Dei). I tak powstała seria „Trzeci testament”…
Komiks nie nawiązuje wprawdzie bezpośrednio do „Imienia róży”, ale nie ma wątpliwości, że jego autorzy czerpali pełnymi garściami ze świata wykreowanego przez włoskiego mediewistę. Nawet wymyśloną przez siebie fabułę umieścili niemal w tym samym okresie historycznym (prolog do pierwszego tomu „Testamentu” rozgrywa się w 1286 roku, właściwa zaś akcja zaczyna się dwadzieścia lat później). W obu przypadkach jednym z bohaterów (negatywnych, dodajmy), choć nie wybijających się na plan pierwszy, jest Święta Inkwizycja; w obu – zalążkiem akcji poszukiwanie tajemniczego manuskryptu. U Eco jest to zaginiona druga księga Arystotelesowskiej „Poetyki”, natomiast u Alexa Alice’a („Gwiezdny zamek”, trylogia „
Zygfryd”) i Xaviera Dorisona („
Fechmistrz” bądź „
Undertaker”) pergaminy z Qumran nad Morzem Martwym w Izraelu, gdzie tuż po zakończeniu II wojny światowej w jednej z jaskiń odnaleziono wielki księgozbiór dzieł powstałych najprawdopodobniej w okresie narodzin chrześcijaństwa. Niezwykle podobni są do siebie również główni bohaterowie obu dzieł: Konrad z Marburga to niemal lustrzane odbicie Wilhelma z Baskerville, którego doskonale pamiętamy z filmu Annaud (czyli z rysami twarzy Seana Connery’ego); młodziutki Adso zastąpiony został jednak przez kobietę – Elizabeth z Elsenor, sierotę, która przez kilkanaście lat wychowywała się na dworze biskupa Charlesa z Elsenor, przyjaciela Konrada z lat bujnej i pełnej przygód młodości.
„Trzeci testament” powstawał przez sześć lat (od roku 1997 do 2003), co dobitnie świadczy o ogromie pracy, jaką musieli wykonać autorzy komiksu. Po zapoznaniu się z całością cyklu nie sposób nie dostrzec miejscami wahań formy jego twórców, zwłaszcza na płaszczyźnie literackiej. O ile tom pierwszy jest dziełem znakomitym, zasługującym na miano „skończonego” (to nieco eufemistyczne określenie ideału), kolejne nieco obniżają poziom. Ale też utrzymanie go graniczyło z cudem. Dlaczego? Ponieważ, w miarę rozwoju fabuły, ów historyczno-przygodowy komiks – na dodatek o silnym zabarwieniu mistyczno-filozoficznym – zamienia się w klasyczną opowieść fantasy, w której poszukiwany przez wszystkich tytułowy „trzeci testament” staje się jedynie kolejnym artefaktem, niczym się nie różniącym od setek wykoncypowanych wcześniej przez pisarzy najprzeróżniejszych pierścieni, mieczy czy magicznych ksiąg. Ogromny potencjał, tkwiący w historii bezpośrednio nawiązującej do początków chrześcijaństwa, został tym sposobem – zupełnie niepotrzebnie – rozmieniony na drobne.
W pierwszym tomie cyklu, noszącym tytuł „Marek, czyli Przebudzenie lwa” (1997), uwagę przykuwa nie tylko doskonale wyprowadzona intryga, ale przede wszystkim pełen religijnej metafizyki klimat, jaki udało się stworzyć. Realistyczne rysunki, doskonale oddające potęgę gotyckich budowli (klasztoru w Veynes, ale nade wszystko katedry Notre Dame w Paryżu), jak i mnogość zapoczątkowanych wątków, nie pozwalają oderwać się od komiksu ani na moment. Konrad z Marburga z miejsca zdobywa sympatię. To prawdziwy heros: mężczyzna w sile wieku, który już niejedno w swoim życiu przeszedł; idealista, który w imię prawości i sprawiedliwości nie waha się wystąpić przeciwko swoim politycznym i religijnym protektorom, narażając się w ten sposób na oskarżenie o współdziałanie z Szatanem, co kosztuje go nie tylko pozycję, ale także niemal życie. Jak wielu światłych ludzi Kościoła w owych „wiekach ciemnych”, skazany bowiem zostaje na spalenie na stosie. Wówczas jednak z pomocą przybywa nieoceniony przyjaciel, późniejszy biskup Charles z Elsenor. Ten sam człowiek po dwudziestu latach wyrywa Konrada z otchłani zapomnienia i powierza mu zadanie wyjaśnienia tajemniczej masakry franciszkanów z klasztoru w Veynes.
Konrad, po początkowym wahaniu (obiecał sobie przecież, że nigdy już się nie sprzysięży z przeklętym przez wielu Bernardo Gui), ostatecznie postanawia pomóc staremu towarzyszowi i decyduje się wyjaśnić przyczyny straszliwej zbrodni. Nie spodziewa się jednak przy tym, że w ten sposób poruszy prawdziwą lawinę wydarzeń, którą zapoczątkowuje męczeńska śmierć Charlesa. Konrad musi uciekać z Paryża, ponieważ zostaje oskarżony o zamordowanie biskupa; opuszczając stolicę Francji, zabiera ze sobą przybraną córkę przyjaciela, Elizabeth. Tak rozpoczyna się ich podróż przez Europę – dosłownie wzdłuż i wszerz kontynentu. Kolejne karty komiksu odkrywają przed czytelnikami dalsze tajemnice. Po dotarciu do byłego przeora klasztoru w Veynes, Honoriusza Saint-Jean, dożywającego swych lat w oddalonej od świata górskiej wiosce, Konrad i Elizabeth dowiadują się o tajemnicy, która –wyciągnięta na światło dzienne – mogłaby zmienić oblicze świata. O „kluczu do ostatecznej wiedzy”, jak określa ją Honoriusz. To słowo Boga, mające siłę tworzenia, ale i siłę niszczenia. Słowo potrafiące wynieść na szczyty władzy i strącić w piekielne otchłanie!
Począwszy od tomu drugiego, zatytułowanego „Mateusz, czyli Oblicze anioła” (1999), na scenie pojawiają się nowe, nie mniej od samego Konrada istotne dla dalszego rozwoju akcji, postaci, tym razem jednak stojące po drugiej stronie barykady. To biskup Stornwall (wyspa w północnej Szkocji) Uther Purpurowy, który działając na zlecenie niejakiego hrabiego Sayna, również stara się dotrzeć, nie szczędząc sił i środków, do wspomnianej tajemnicy. Kim naprawdę jest, a może raczej: za kogo uważa się Sayn – dowiemy się dopiero w tomie czwartym. Walcząc z nim, Konrad i Elizabeth otrzymują pomoc od niejakiego Gerarda Steinera, niegdyś ucznia Konrada, a następnie zwierzchnika wszystkich szpiegów Kościoła. Spotykają się z nim w hiszpańskim Toledo, gdzie dowiadują się, że Gerard od dawna toczy „podjazdową” wojnę z Utherem. Niestety, od tego momentu fabuła miejscami zaczyna kuleć; w tomach od drugiego do czwartego zdarzają się bowiem autorom dłużyzny i fragmenty wyprane z emocji (jak chociażby w „Mateuszu…” penetracja stworzonej jeszcze przez Arabów, a ukrytej w niedostępnej, zalanej podziemną rzeką grocie biblioteki w Toledo). W natłoku zdarzeń i akcji niknie też niesamowity klimat części pierwszej; autorzy coraz częściej stawiają bowiem głównie na rozwój akcji.
Na dodatek gdy bohaterowie wkraczają w świat typowy dla literatury fantasy, znikają jak poranna rosa średniowieczne realia, które w otwierającym cykl albumie w dużej mierze decydowały o atrakcyjności dzieła. Ostatnie dwa tomy są już w zasadzie czystą fantazją, bardzo luźno osadzoną w XIII- bądź XIV-wiecznych realiach. Pierwszy tom serii sugerował, że „Trzeci testament” może być komiksem przygodowo-historycznym (z naciskiem na pierwszy człon tego określenia) na wzór powieści Aleksandra Dumas. Utwierdzało w tym wykorzystanie na kartach komiksu postaci znanych z przeszłości, obdarzonych nawet cechami swoich pierwowzorów (vide papież Grzegorz IX, mistrz templariuszy Wilhelm z Beaujeu, nawet sam hrabia z Marburga), tyle że autorzy dokonali w ich biografiach zaskakujących retuszów. W efekcie powstała alternatywna rzeczywistość. Czy to źle? Dla kogoś, kto liczył na naukową konsekwencję Dorisona i Alice’a od pierwszej do ostatniej planszy – na pewno tak; w oczach czytelników szukających jedynie wartościowej rozrywki będzie to zupełnie obojętne.
Ostatnia część „Trzeciego testamentu” – „Jan, czyli Dzień kruka” (2003) – tym różni się od poprzednich, że liczy sobie ponad siedemdziesiąt stron, a więc trzydzieści więcej niż każdy z jej poprzedników. Tyle dodatkowego miejsca potrzebowali scenarzyści, aby dokończyć wszystkie rozpoczęte wcześniej wątki. Uwagę przykuwa iście hollywoodzki, rozpisany na nieomal połowę objętości tego rozdziału, finał rozegrany w scenerii dalekiej północy (Ultima Thule). Możliwe, że było to świadome nawiązanie i tym samym próba zdyskontowania popularności „Thorgala”. Graficznie „Trzeci testament” prezentuje się całkiem nieźle, choć mógłby robić jeszcze lepsze wrażenie. Realistyczna kreska Alexa Alice’a niezwykle trafnie odzwierciedla nastroje i emocje głównych bohaterów. A że co rusz spotykają ich mroczne przygody, to i rysunki utrzymane są w podobnej konwencji. Czasami jednak opowieści brakuje oddechu. Francuz skupia się bowiem na tworzeniu niewielkich kadrów, plansze z grafikami większych rozmiarów są prawdziwą rzadkością. A szkoda, bo to pełna patetyzmu historia, która aż prosiła się o niemal symfoniczny rozmach. Po czasie zapewne i sam Alice doszedł do podobnych wniosków, ponieważ w powstałym w latach 2007-2011 monumentalnym „
Zygfrydzie” nie popełnia już tego błędu. Nie zostaje on powielony również w prequelu „Trzeciego testamentu”, to jest w „
Juliuszu” (2010-2018), chociaż tam akurat za ilustracje odpowiadali Robin Recht i Timothée Montaigne.
"Pewnego razu we Francji" to Nury.