Zdaję sobie sprawę, że to staje się już nudne, ale winić za to należy raczej wydawnictwo niż recenzenta. Bo przecież cała odpowiedzialność za monotonię recenzji komiksów Mandioki leży właśnie po stronie wydawcy. Prawda jest bowiem taka, że ta oficyna publikuje jedynie komiksy, którymi można się mniej lub bardziej zachwycać. Nie inaczej jest tym razem. „Zakazany port” to genialna opowieść, przy której zapewne niejeden czytelnik szczerze się uśmieje i niejedną uroni łzę.
Najgłębsza prawda jest ukryta w prostej opowieści
[Teresa Radice, Stefano Turconi „Zakazany port” - recenzja]
Zdaję sobie sprawę, że to staje się już nudne, ale winić za to należy raczej wydawnictwo niż recenzenta. Bo przecież cała odpowiedzialność za monotonię recenzji komiksów Mandioki leży właśnie po stronie wydawcy. Prawda jest bowiem taka, że ta oficyna publikuje jedynie komiksy, którymi można się mniej lub bardziej zachwycać. Nie inaczej jest tym razem. „Zakazany port” to genialna opowieść, przy której zapewne niejeden czytelnik szczerze się uśmieje i niejedną uroni łzę.
Teresa Radice, Stefano Turconi
‹Zakazany port›
Komiks Teresy Radice oraz Stefano Turconiego to rozgrywająca się na morzach i oceanach, w tawernach i domach publicznych awanturnicza opowieść o przygodach pewnego dzielnego lecz zagubionego młodzieńca. Jest to jednak również przesycona poezją i muzyką tkliwa refleksja na temat miłości, przyjaźni, męstwa oraz honoru. Znajdziemy w komiksie także czułe i pełne empatii spojrzenie na ludzkie rozterki, stracone szanse, wielkie ambicje i małe radości. Wiem, brzmi to trochę groźnie, ale nie ma tu ani odrobiny nachalnego moralizatorstwa, banalnej tkliwości czy prymitywnej czułostkowości. Ta opowieść tętni życiem w rytm poezji i muzyki. Akcja mknie niczym okręt prujący fale podczas sztormu, wielowymiarowi bohaterowie ukazują pełnię swoich przymiotów, a kolejne zdarzenia przynoszą czytelnikowi emocje rozciągające się od szalonej radości, aż po dojmujący smutek.
Wszystko zaczyna się od szkicu sporządzonego 4 lipca 1907 roku (i w pewnym sensie na tym szkicu się kończy). William Roberts, starszy oficer i tymczasowy dowódca okrętu HMS „Explorer” korzysta z chwili oddechu. Siedząc na jednej z plaż Syjamu, szkicuje krajobraz, jaki ukazuje się jego oczom. Nagle odnajduje nieprzytomnego chłopca. Nie wiadomo jak się tu znalazł, ani kim jest. Pamięta tylko, że ma na imię Abel. Roberts zabiera go na pokład „Explorera” i oferuje transport do Anglii. Zanim jednak dotrą do wybrzeży ojczyzny, muszą, jak to na okręt Jej Królewskiej Mości przystało, wykonać zlecone misje. Okazuje się, że choć chłopak całkowicie stracił pamięć, doskonale radzi sobie na okręcie. Swych umiejętności dowodzi chociażby podczas potyczki z francuskim okrętem wojennym. Po powrocie do Plymouth Abel wspólnie z Robertsem, który roztacza nad nim niemal ojcowską opiekę, udaje się do gospody „Albatross Inn” prowadzonej przez kapitana Stevensona. I tu poznajemy kulisy tego, jak Roberts został tymczasowym dowódcą „Explorera”. Otóż kapitan Abel Reynold Stevenson… zdradził. Ukradł skarb zdobyty dzięki pokonaniu hiszpańskiego okrętu „Cartagena” i zniknął. Teraz gospodę prowadzą jego córki – Helen, Heather i Harriet. Dziewczęta muszą nie tylko radzić sobie z brakiem środków do życia, ale również ze złymi spojrzeniami tych, którzy dotąd ochoczo odwiedzali tawernę. Roberts, który wcześnie często tam gościł wspólnie z ich ojcem, ma zamiar się nimi zaopiekować, a najstarszą z nich – Helen – chce poprosić o rękę. Abel trafia zatem do miejsca, w którym może powoli odzyskiwać pamięć, a jednocześnie poznawać historię ojca dziewcząt.
Tak mogłaby się zaczynać typowa opowieść przygodowa, „Zakazany port” jednak typową opowieścią przygodową nie jest. Jest czymś więcej. Akcja rozwija się w zaskakujący sposób. Z jednej strony pojawiają się wątki z legend i mitów, z drugiej zaś opowieść zmierza w kierunku dramatu psychologicznego z elementami magii i mistycyzmu. Oczywiście dzieje się to z korzyścią dla samej historii, która wypływa na zupełnie nieznane wody. Czytelnik musi zatem zdać się na autorów. A ci nie zawodzą. Nawigują konsekwentnie w kierunku kolejnych zaskakujących zwrotów akcji, nieoczekiwanych działań poszczególnych aktorów oraz nietypowych rozwiązań fabularnych. A wszystko to rozgrywa się przy akompaniamencie szant oraz poezji. Wplecione do opowieści wiersze nie są jednak sztucznym dodatkiem, ale integralnym elementem narracji. Na przykład utwory, jakie Abel czyta pięknej kurtyzanie Rebece, opowiadają osobną historię, która stopniowo okazuje się być opowieścią o życiu głównego bohatera. Abel na własnej skórze przekonuje się, że „najgłębszą prawdę, można poznać dzięki prostej opowieści”. Sposób, w jaki Teresa Radice wplata do swojej narracji poezję i muzykę zasługuje na osobne oklaski.
Co do warstwy graficznej komiksu, to od razu trzeba powiedzieć, że rysunki Stefano Turconiego są piękne, ale wraz z podziwem dla artystycznego kunsztu artysty można odczuć pewien niedosyt. Widać, że rysownik doskonale czuje się tworząc rozległe morskie sceny, prezentując szczegóły okrętowego ekwipunku i rozrysowując efektowne sceny batalistyczne. Jego stylistyka stanowi doskonale połączenie cartoonowych postaci z realistycznymi krajobrazami, architekturą i okrętami w tle. Jest to piękne, ale rysunki w komiksie zostały pozostawione w formie ołówkowych szkiców. Owszem, dopracowanych, efektownych, dynamicznych i dających odczuć szybki rytm opowieści…, ale jednak szkiców. Można się zastanawiać, jak komiks prezentowałby się, gdyby artysta podlał go tuszem i uzupełnił kolorami. Być może wyglądałoby to jak „Bruce J. Hawker” Vance’a lub „Long John Silver” Mathieu Lauffraya. Gdyby natomiast pozwolił rozszaleć się na planszach akwarelowym sztormom, mogłoby to prezentować się jak „Indyjska włóczęga” Juanjo Guarnido. Oczywiście to tylko recenzenckie dywagacje, bo decyzja autorów o pozostawieniu plansz w wersji ołówkowej ma swoje uzasadnienie i nadaje komiksowi niepowtarzalny charakter. Nie jest bowiem łatwo oddać koloryt opowieści marynistycznej w odcieniach szarości, a Turconiemu w jakiś nie do końca zrozumiały sposób ta sztuka się udała.
„Zakazany port” to lektura obowiązkowa nie tylko dla miłośników opowieści o morskich przygodach, ale dla wszystkich koneserów dobrych opowieści obrazkowych. Komiks pochłania się błyskawicznie, bo oderwanie się od lektury jest po prostu niemożliwe. Kto rozpocznie tę morską przygodę, zapewne nie odłoży komiksu, zanim nie przybije do portu na ostatniej stronie.