Światy zaginione i przypomniane [Andrzej Białoszycki, Jerzy Wróblewski „Z archiwum Jerzego Wróblewskiego #15: Śladami dinozaurów / Wyspa zaginionych okrętów” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl Jerzy Wróblewski, choć nie żyje już od ponad trzydziestu lat, nie przestaje zadziwiać. A wszystko za sprawą jego kolejnych albumów z archiwaliami, w których Ongrys przypomina, jednocześnie ocalając od całkowitego zapomnienia, prasowe komiksy bydgoszczanina. W tomie piętnastym szczęście to spotkało dwie, oparte na literackich klasykach, opowieści przygodowo-fantastyczne.
Światy zaginione i przypomniane [Andrzej Białoszycki, Jerzy Wróblewski „Z archiwum Jerzego Wróblewskiego #15: Śladami dinozaurów / Wyspa zaginionych okrętów” - recenzja]Jerzy Wróblewski, choć nie żyje już od ponad trzydziestu lat, nie przestaje zadziwiać. A wszystko za sprawą jego kolejnych albumów z archiwaliami, w których Ongrys przypomina, jednocześnie ocalając od całkowitego zapomnienia, prasowe komiksy bydgoszczanina. W tomie piętnastym szczęście to spotkało dwie, oparte na literackich klasykach, opowieści przygodowo-fantastyczne.
Andrzej Białoszycki, Jerzy Wróblewski ‹Z archiwum Jerzego Wróblewskiego #15: Śladami dinozaurów / Wyspa zaginionych okrętów›Publikowane w formie „pasków” na łamach bydgoskiej popołudniówki „Dziennik Wieczorny” komiksy Jerzego Wróblewskiego podzielić można – z grubsza – na trzy obszary tematyczne: westerny (vide „ Dexter”, „ Montana”), milicyjno-sensacyjne („ Pościg za cieniem”, „ Kryptonim Złota Doxa”) oraz przygodowe („ Kapitan Kirb”, „ Tarzan”). Dwie opowieści zebrane w piętnastym tomie „Z archiwum…” należą właśnie do tej trzeciej grupy. Do obu scenariusze napisał zaprzyjaźniony z Wróblewskim i często z nim współpracujący Andrzej Białoszycki (między innymi „ Zemsta faraona”, „ Powrót Baxtera”), który tym samym zaadaptował dwa dzisiaj już mocno zapomniane dzieła światowej literatury przygodowo-fantastycznej. „Śladami dinozaurów” to rysunkowa przeróbka „Zaginionego świata” (1912) autorstwa Szkota Arthura Conana Doyle’a (1859-1930) – tak, tego od Sherlocka Holmesa!, natomiast „Wyspa zaginionych okrętów” powstała na motywach noszącej ten sam tytuł powieści (1926-1927) rosyjskiego klasyka Aleksandra Bielajewa (1884-1942), w Polsce znanego również z „Głowy profesora Dowella”, „ Człowieka-ryby” i „Ariela”. Pierwszy z komiksów ukazał się chronologicznie później: publikowany był (w czterdziestu siedmiu odcinkach) od 20 października do 30 grudnia 1972 roku. Można więc powiedzieć, że praktycznie cała jesień upłynęła młodym wielbicielom komiksów z ówczesnego województwa bydgoskiego na śledzeniu przygód wyprawy profesora Glerena do dorzeczy Amazonki. Właśnie! Glerena, a nie, jak należałoby się spodziewać, Challengera, albowiem z jakiegoś powodu Białoszycki zmienił imiona i nazwiska części bohaterów (jedynie myśliwy John Roxton ostał się bez interwencji). Profesor Gleren to kontrowersyjny uczony, który po powrocie z wyprawy do Ameryki Południowej ogłasza wszem i wobec, że widział… pterodaktyla. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie powszechnie znany fakt, że te latające gady wymarły kilka milionów lat wcześniej. Wykład wygłoszony przez Glerena podczas zebrania londyńskiego Towarzystwa Naukowego wywołuje awanturę i oskarżenia o szaleństwo. Ostatecznie, by potwierdzić bądź obalić tę nadzwyczajnie brzmiącą teorię, zostaje zorganizowana kolejna ekspedycja. Ma jej przewodzić profesor Summon, za towarzyszy mający Roxtona oraz dziennikarza Mervina. Ten ostatni chce się wykazać jakimś niezwykłym czynem, aby przychylniej spojrzała na niego kobieta, w której kocha się bez wzajemności. W amazońskim Manaus do tej trójki dołącza jeszcze sam Gleren, który bierze na siebie rolę przewodnika. To początek fantastycznych przygód, podczas których brytyjscy podróżnicy spotykają nie tylko przedpotopowe gady, ale włączają się również do konfliktu pomiędzy człekokształtnymi małpami, które postrzegane są przez nich jako „brakujące ogniwo” w rozwoju ludzkości, a czerwonoskórymi mieszkańcami tych ziem. Białoszycki, adaptując Doyle’a, wiele rzeczy uprościł, ale zachował najważniejsze zwroty akcji; Wróblewski z kolei zilustrował tę historię w sposób dla siebie typowy, aczkolwiek bez wielkiego rozmachu, na co nie pozwalał format. Jeśli więc ktoś kilka lat po „Śladami dinozaurów” przeczytał bliższą oryginałowi węgierską adaptację „Zaginionego świata” autorstwa Tibora Cs. Horvátha i Imrego Sebőka, którą opublikowano w magazynie „Alfa” (w 1977 roku), mógł poczuć się nieco rozczarowany dziełem Wróblewskiego. Nie wspominając już o tym, jak pokazane zostały dinozaury przez Grzegorza Rosińskiego w „ Najdłuższej podróży” (1977). W przypadku „Wyspy zaginionych okrętów”, którą „Dziennik Wieczorny” publikował od 24 sierpnia do 30 października 1969 roku (w sumie ukazało się czterdzieści sześć pasków), Białoszycki nie ukrywał pierwowzoru literackiego scenariusza. Może dlatego, że powieść była dobrze w Polsce Ludowej znana; przed powstaniem komiksu doczekała się bowiem aż trzech wydań w naszym kraju. Bielajewa nie bez powodu nazywano „rosyjskim Juliuszem Verne’em”; w swoich książkach penetrował odległe zakątki świata, a jego bohaterowie przeżywali ekscytujące i jednocześnie mrożące krew w żyłach przygody. W tym konkretnym przypadku są to Amerykanie: panna Vivian Kingman, prywatny detektyw Jim Simpkins oraz złapany przez niego w Europie, podejrzewany o morderstwo inżynier budowy okrętów Reginald Huttling. Kiedy wypływają razem na transatlantyckim parowcu „Benjamin Franklin” z Genui, nie mają pojęcia, ile w najbliższym czasie przekorny los zafunduje im nieoczekiwanych i niechcianych atrakcji. Po awarii statku i ewakuacji pasażerów na pokładzie pozostają jedynie oni – Jim, Reginald i uratowana przez tego ostatniego przed utonięciem Vivian. Prądy morskie spychają ich w kierunku pokrytego gronorostami Morza Sargassowego (będącego integralną częścią Atlantyku), aż docierają do niezwykłego miejsca – wyspy powstałej z zatopionych okrętów. Wyspy, która ma swoich mieszkańców, a nawet rządzącego nimi gubernatora. Wybierając z powieści najciekawsze wątki, Białoszycki postawił na akcję i przygody; na drugi plan zeszły więc kwestie związane z funkcjonowaniem tej oderwanej od realnego świata społeczności (wszelkie aspekty etyczne i polityczne). W sumie można to zrozumieć: raz, że nie byłoby łatwym zadaniem przeniesienie tego do medium komiksowego; dwa, że forma pasków ograniczała możliwości autorów; trzy, że zapewne nie tego oczekiwali czytelnicy bydgoskiej popołudniówki. Jeżeli przejdziemy nad tym do porządku dziennego – cóż nam pozostaje? Pełna zwrotów akcji (za niektórymi trudno wręcz nadążyć, zwłaszcza w końcówce, kiedy wszystko rozgrywa się ekspresowo) komiksowa przygodówka z wątkiem miłosnym. Świetnie narysowana, z kadrami perfekcyjnie oddającymi dynamizm akcji. Żałować tylko można, że podobne do zawartych w piętnastym tomie „Z archiwum…” opowieści Wróblewskiego, których stworzył przecież znacznie, znacznie więcej, nie ukazywały się w tamtym czasie w formie normalnych komiksów. Ideałem byłyby oczywiście albumy kolorowe o formacie A4 (jak magazyny „ Relax”czy „Alfa”), ale nawet gdyby były to zeszyty wielkości „ Żbików”, nikt pewnie by nie narzekał. Warto podkreślić jeszcze, że podobnie jak w przypadku innych prasowych komiksów bydgoskiego twórcy, te także zostały przerobione na atrakcyjniejszą dla współczesnego czytelnika formę z „dymkami”. 
|