Seria „Z archiwum Jerzego Wróblewskiego” ukazuje się od dziewięciu lat i jej końca, jak na razie, nie widać. Na szczęście! Bo, jak się okazuje, „szuflady” tego bardzo cenionego bydgoskiego rysownika (i rzadziej scenarzysty) wciąż skrywają skarby. O czym dobitnie przekonuje narysowana do tekstu Andrzeja Białoszyckiego przygodowo-sensacyjna „Szabla w dżungli”.
Jankesi z Podhala
[Andrzej Białoszycki, Jerzy Wróblewski „Z archiwum Jerzego Wróblewskiego #17: Szabla w dżungli” - recenzja]
Seria „Z archiwum Jerzego Wróblewskiego” ukazuje się od dziewięciu lat i jej końca, jak na razie, nie widać. Na szczęście! Bo, jak się okazuje, „szuflady” tego bardzo cenionego bydgoskiego rysownika (i rzadziej scenarzysty) wciąż skrywają skarby. O czym dobitnie przekonuje narysowana do tekstu Andrzeja Białoszyckiego przygodowo-sensacyjna „Szabla w dżungli”.
Andrzej Białoszycki, Jerzy Wróblewski
‹Z archiwum Jerzego Wróblewskiego #17: Szabla w dżungli›
Punkt wyjścia fabuły „Szabli w dżungli”, czyli opowieści o dwóch Polakach rodem z Podhala, weteranach wojny secesyjnej, którzy w afrykańskim buszu walczą z „łowcami głów” – może wydawać się dzisiaj nieco fantastyczny. Ale jednak całkiem prawdopodobny. Wszak kiedy w 1861 roku wybuchła w Stanach Zjednoczonych wojna domowa pomiędzy Południem a Północą, mieszkało tam – według ostrożnych szacunków – nawet trzydzieści tysięcy emigrantów z ziem dawnej Rzeczypospolitej. Jako obywatele amerykańscy byli oni bezpośrednio zainteresowani przebiegiem konfliktu, mieli swoje sympatie i antypatie polityczne; nade wszystko jednak bliska była im tradycja walk o wolność, symbolizowana przez
Kazimierza Pułaskiego i
Tadeusza Kościuszkę – bohaterów wcześniejszej o prawie sto lat wojny o niepodległość kolonii brytyjskich. Wielu naszych rodaków wstępowało więc do armii Unii, nieliczni zakładali na siebie mundury Konfederacji. Największą sławę zyskał pochodzący z Wielkopolski, popierający prezydenta Abrahama Lincolna, generał Włodzimierz Krzyżanowski, którego nie zabrakło na polach bitewnych pod Bull Run (w czasie drugiej bitwy) i Gettysburgiem.
To zapewne takie postaci zainspirowały Andrzeja Białoszyckiego – bydgoskiego dziennikarza popołudniowego „Dziennika Wieczornego” i scenarzystę komiksowego, który w latach 70. ubiegłego wieku często współpracował z Jerzym Wróblewskim (między innymi przy pracy nad sensacyjną „
Zemstą faraona”, westernowym „
Skarbem Irokezów” czy kryminałami o
kapitanie Jasnym) – do stworzenia fabuły „Szabli w dżungli”. Rozpisana na sześćdziesiąt trzy paski (każdy liczący po trzy kadry) historia ta publikowana była na łamach wspomnianej powyżej gazety od połowy listopada 1976 do początku marca 1977 roku. Ukazywała się w typowej dla ówczesnego komiksu prasowego formie, czyli tekst znajdował się pod rysunkami, dopiero na potrzeby edycji w kolejnym tomie „Z archiwum Jerzego Wróblewskiego” Maciej Jasiński przerobił ją na znacznie bardziej strawną dla współczesnego czytelnika wersję z „dymkami”.
„Szabla w dżungli” to bardzo klasyczna opowieść przygodowa, w której zapewne zaczytywała się młodzież, choć biorąc pod uwagę okrucieństwo niektórych scen, raczej należałoby uznać tę pracę za dzieło przeznaczone dla dorosłych. Akcja rozgrywa się, jak można sądzić, w drugiej połowie lat 60. XIX wieku. Po zakończonej zwycięstwem Północy wojnie secesyjnej dwóch zdemobilizowanych żołnierzy, Polaków z pochodzenia – major Stefan Orsten i jego przyjaciel sierżant Jan Lutrynia – nie mają co ze sobą zrobić. Marzą o powrocie do ojczyzny, ale tam przecież rządzą zaborcy. Nad ich rodzinnym Podhalem władzę sprawują Habsburgowie. Chcą jednak być bliżej ojczystych stron, planują więc przepłynąć Atlantyk i w marokańskim Agadirze zaciągnąć się do wojska hiszpańskiego. Niestety, niedaleko wybrzeży Afryki potężny sztorm niszczy statek – mają wielkie szczęście, że na prowizorycznej tratwie udaje im się dopłynąć do brzegu. Wielu ich towarzyszy podróży takiego fartu nie miało.
Radość z ocalenia mąci jednak dramatyczne zdarzenie, jakiego stają się mimowolnymi świadkami. Widzą z ukrycia, jak grupa białych żołnierzy urządza polowanie na rdzennych mieszkańców. Część złapanych przez napastników czarnoskórych mieszkańców osady eskortowana jest lądem do najbliższego portu, inni transportowani są rzeką na łodziach. By zasięgnąć „języka”, Orsten i Lutrynia porywają jednego z białych oprawców. Nosi on anglojęzyczne nazwisko i przyznaje, że jest członkiem bandy Sulejmana, która zajmuje się – jak sam to określa – „werbunkiem” niewolników dla szejków na Bliskim Wschodzie. Do niedawna jeszcze sprzedawali swój „towar” właścicielom plantacji bawełny na południu Stanów Zjednoczonych, ale po klęsce Konfederatów w wojnie secesyjnej to ostatnie źródełko dochodu wyschło. Nie trzeba chyba dodawać, że szczególnie ta ostatnia uwaga irytuje Polaków, którzy chcąc dać nauczkę bandytom, wpadają na przebiegły plan. Czy go zrealizują? W każdym razie przeżyją mnóstwo mrożących krew w żyłach przygód.
W warstwie fabularnej Białoszycki nie wymyślił niczego nadzwyczaj oryginalnego, ale stworzył historię, którą świetnie się czyta. Z mnóstwem zwrotów akcji i mocnych akcentów, jakie – gdyby na przykład zostały pokazane na ekranie – mogłyby przyprawić o przestrach. Być może było to skutkiem wyjątkowej niechęci scenarzysty do „czarnych charakterów”, które wykreował na potrzeby tego komiksu. A może po prostu chciał, aby na ich tle lepiej wypadli bohaterowie pozytywni, zwłaszcza że w paru momentach muszą podejmować decyzje moralnie wątpliwe, a przynajmniej takie, z których musieliby się później wyspowiadać. Odpowiednio naświetliwszy sytuację, Orsten i Lutrynia otrzymaliby zapewne rozgrzeszenie, ale czy w ten sposób uspokoiliby sumienie?
Komiks prasowy, jak wiadomo, miał swoje ograniczenia: nie sprzyjały mu ani jakość papieru, na którym drukowano w PRL-u gazety (chyba że były to organy partyjne), ani wielkość kadrów. Sięgając jednak po albumową wersję „Szabli w dżungli”, wszelkie obawy można odrzucić na bok. Po rekonstrukcji graficznej i powiększeniu rysunków, komiks prezentuje się doskonale (oczywiście pod warunkiem, że czytelnikowi nie przeszkadza taka formuła i fakt, że ma do czynienia z dziełem pozbawionym kolorów). Największa w tym, bez wątpienia, zasługa Jerzego Wróblewskiego, będącego wtedy, to jest w drugiej połowie lat 70., u szczytu swoich możliwości, co udowadniał przede wszystkim kolejnymi zeszytami „
Kapitana Żbika” i licznymi opowieściami publikowanymi w magazynie „
Relax”. Kadry są dopieszczone, pełne dynamiki i – mimo zrozumiałych uproszczeń – zaskakująco drobiazgowe. Nie ma najmniejszych problemów z rozpoznaniem postaci czy odczytaniem ich emocji (z mimiki). A i sama fabuła sprawia przyjemność w trakcie lektury.