Ważny temat arcydzieła nie czyni. Ważny temat – a takim zawsze będzie Holocaust – stawia przed podejmującym go autorem duże wyzwanie i oznacza ogromną odpowiedzialność. Przykro mi to stwierdzić, ale Joe Kubert, autor komiksu „Josel”, temu wyzwaniu nie podołał.
Konrad Wągrowski
Żonglerka ikonami Zagłady
[Joe Kubert „Mistrzowie Komiksu: Josel, 19 kwietnia 1943” - recenzja]
Ważny temat arcydzieła nie czyni. Ważny temat – a takim zawsze będzie Holocaust – stawia przed podejmującym go autorem duże wyzwanie i oznacza ogromną odpowiedzialność. Przykro mi to stwierdzić, ale Joe Kubert, autor komiksu „Josel”, temu wyzwaniu nie podołał.
Joe Kubert
‹Mistrzowie Komiksu: Josel, 19 kwietnia 1943›
Mój tekst jest polemiką z
recenzją komiksu „Josel” napisaną przez Sebastiana Chosińskiego, opublikowaną niedawno na naszych łamach. Sebastian wyrażał się o dziele Joe Kuberta w samych superlatywach – z czym, niestety, zgodzić się nie mogę.
Mam do „Josela” dwa zasadnicze zarzuty. Tylko dwa, ale w moim mniemaniu świadczące o niskiej wartości dzieła, udowadniające, że nie wystarczy w komiksie podjąć temat Zagłady, aby dorównać „Mausowi”.
Po pierwsze, wątpliwa dla mnie pozostaje cała koncepcja albumu. Przypomnijmy – w latach 30. rodzina Kubertów wyemigrowała z Polski do USA, dzięki czemu zdołali uniknąć losu, jaki Niemcy zgotowali Żydom w czasie II wojny światowej. „Josel” to historia alternatywna – opowiada, co by się stało, gdyby do owej emigracji nie doszło. Nie potrafię zrozumieć, czemu właśnie taki koncept na ten album miał Kubert, co nim kierowało, gdy uśmiercał na kartach komiksu siebie wraz z całą rodziną. Wyrzuty sumienia? Czy może chęć nadania sobie większych praw do opowiedzenia tej historii, poprzez stwierdzenie: „A widzicie, mnie samego mogło to spotkać"? Tymczasem opowiadanie historii fikcyjnej jest nie w porządku wobec tych, których dotknęła historia prawdziwa. Przecież jest gdzieś sześć milionów (to najczęściej przyjmowana liczba żydowskich ofiar II wojny światowej) historii, które aż proszą się o opowiedzenie. Przecież to właśnie oparcie się na faktach mogłoby nadać większą siłę oddziaływania opowieści. Tymczasem przy takiej konwencji Kubert mówi: „To mogło się wydarzyć”, a czytelnik w domyśle stwierdza: „Tak, ale akurat TO na pewno się nie wydarzyło”. Dla mnie, niestety, przyjęta konwencja jest raczej nieco niesmaczną próbą autopromocji autora.
Gdyby jednak historia owa miała bardzo silne oparcie w faktach, gdyby była skonstruowana na zasadzie „fikcyjna postać rzucona w prawdziwe losy prawdziwych bohaterów”, całość byłaby do przełknięcia. Niestety, Kubert nie zadbał, aby tak się stało.
Po drugie bowiem, cała opowieść, poza kilkoma rozpoznawalnymi ikonami, jest po prostu historią nieprawdziwą. Już laik historyczny jest zaskoczony, jak mało Polski w Polsce, w której toczy się akcja „Josela”. Polaków praktycznie tu nie ma – pół biedy, że nie wspomina się o nich podczas scen w getcie, gorzej, że nie ma ich również w Auschwitz. A wystarczy przecież jedna wizyta w muzeum, aby stwierdzić, że było ich tam najwięcej – nie jako późniejszych ofiar, ale po prostu jako więźniów obozu. Historia powstania w getcie bez wspomnienia roli Polaków też jest nieprawdziwa – nic nie wiadomo o wsparciu, które próbowała nieść Armia Krajowa, choćby poprzez dostarczenie broni (w komiksie broń do walki Żydzi zdobywają jedynie rozbrajając Niemców).
Ktoś mógłby powiedzieć, że przemawia przeze mnie polonocentryzm i doszukiwanie się wypaczania historii naszego kraju w światowych publikacjach, podczas gdy komiks ma przecież prawo do własnych uproszczeń. Może i tak, ale w „Joselu” jest ich stanowczo za dużo. Laik ponownie ma duże wątpliwości, czytając relację rabina z pobytu w Auschwitz – coś tu się historycznie i czasowo ewidentnie nie zgadza. Laik szuka więc potwierdzenia swych podejrzeń – i znajduje artykuł rozprawiający się bezwzględnie z licznymi błędami Joe Kuberta. A imię ich Milijon.
Paweł Sawicki w tekście „
Piękne rysunki, merytoryczny bełkot” punktuje nieścisłości, błędy i przekłamania Kuberta. Zachęcam do uważnej lektury owego tekstu, tu jedynie zaznaczę, że błędy dotyczą zarówno getta, jak i obozu w Auschwitz. Kubert myli miejsca, czasy, scenerie, fakty – wraz z najważniejszym: Żydzi z warszawskiego getta wywożeni byli do Treblinki, nie do Auschwitz.
I tu jest chyba pies pogrzebany. Tworząc komiks, w którym mamy i powstanie w getcie warszawskim, i obóz w Auschwitz (w długiej retrospekcji rozrywającej tok narracji komiksu, z mnóstwem mniejszych i większych błędów), i Mordechaja Anielewicza, Kubert po prostu wrzuca w treść wszelkie rozpoznawalne dla zachodniego czytelnika ikony związane z Zagładą. To, niestety, każe podejrzewać, że świadomie wykorzystuje ten temat, aby zdobyć rozgłos i zwrócić uwagę krytyki. Więcej w tym wyrachowania niż prawdziwej potrzeby serca.
Nie mogę odmowić „Joselowi” pewnych zalet. Rzeczywiście, pomysł, aby całą historię opowiedzieć szkicami, jest znakomity (choć polemizowałbym ze stwierdzeniem Wydawcy, że to „mistrzowsko narysowany komiks” – szkic to jednak tylko szkic). Opowieść momentami porusza – tak jak powinna poruszać każda historia o Holokauście. Ale porównania do „Mausa” są nieuzasadnione. „Maus” to prawdziwa historia o osobie, która rzeczywiście przeżyła to, co ukazano w komiksie. „Maus” powstał z realnej potrzeby serca. „Maus” to komiks artystycznie dojrzały, oparty na świetnym pomyśle graficznym. „Josel” to, niestety, tylko jego słaby cień o nie do końca jasnych przesłankach powstania. Nie zasługuje na umieszczenie w serii „Mistrzowie komiksu”.
