Z „Heavy Metal” jest troszkę jak z pogodą, bowiem bywają numery lepsze i gorsze, ale jedno jest zdecydowanie odmienne – każdy numer pisma jest przynajmniej interesujący, czego nie zawsze można powiedzieć o pogodzie.
Artur Długosz
Po prostu Heavy Metal: lipiec 2001
[ - recenzja]
Z „Heavy Metal” jest troszkę jak z pogodą, bowiem bywają numery lepsze i gorsze, ale jedno jest zdecydowanie odmienne – każdy numer pisma jest przynajmniej interesujący, czego nie zawsze można powiedzieć o pogodzie.
Okładka pisma
Zanim przejdziemy jednak do samych komiksów, krótko o innych pozycjach w spisie treści. Galeria numeru zostało poświęcona Justin Sweet, autorowi dzielącemu swój czas pomiędzy gry wideo i ilustracje. Prezentowane prace, zarówno czarno-białe, jak i te kolorowe są naprawdę oryginalne i ciekawe, co w przypadku tematyki, którą podejmują (fantasy), nie jest łatwe. Dalej mamy dwa wywiady; pierwszy, z będącym obecnie już na emeryturze weteranem paska komiksowego, Willem Elderem. Niezrównane prace Eldera można znaleźć już w pierwszych wydaniach magazynu „Mad”, jak i w „Playboyu”, gdzie przez prawie 30 lat wraz Harveyem Kurtzmanem tworzyli „Little Annie Fanny”. Drugi wywiad, nieco głupawy, jak podkreślają sami wydawcy, przybliża nam jedną z postaci grupy Monthy Python, Erica Idle′a.
Justin Sweet
„Granadilha: The Crimes Of The Body” jest komiksem otwierającym część czysto komiksową numeru, której autorem jest Marcello Gau. W zamyśle bardzo ambitna historia opowiadająca zajście w jednej z dzielnic brazylijskiego miasteczka, w realizacji jakaś niezręcznie toporna przypowieść, nieco na wyrost uartystyczniona. W sumie rzecz do przeczytania, ledwie trzy strony, ale z której nic nie wynika.
Kolejny komiks przy pierwszych planszach oczarował mnie swą stroną plastyczną, niezwykle estetyczną, zrównoważoną, bardzo charakterystyczną, ale nie wierzyłem by miała się za tym kryć jakaś bardziej ambitna, czy ciekawa fabularnie historia. Rzecz nazywa się po prostu „Light”, została narysowana przez Saverio Tenuta, zaś scenariusz napisał Rrobe. Opowiedziana na dwunastu kolorowych stronach powinna zaskoczyć swym finałem wszystkich, a niektórych wręcz zachwycić, bo, poza świetnym wykonaniem, kryje w sobie niebanalny pomysł. Co więcej jest to pomysł skryty aż do ostatniego kadru komiksu. Tym, którzy pominęli „Light” i przekartkowali dalej, proponuje powrót do tej pozycji i baczne przyjrzenie się jej jeszcze raz.
Granadilha: The Crimes Of The Body
Dalej mamy dwie strony shortów autorstwa Goupila i Waltera, które goszczą w HM już od paru numerów. Nie ma sensu się na ich temat rozpisywać, poza stwierdzeniem, że autorzy świetnie wychwytują i dobrze obrazują erotyczne troski współczesnego człowieka.
Light
A potem zaraz mamy „24 Hour Man”, historię, która miała być hitem numeru, a jest bez wątpienia wpadką przyczyniającą się do niskiej oceny tego HM. „24 Hour Man” to nowela graficzna, a więc główna pozycja HM, jej autorami są Joe Pearson, który historię stworzył oraz Young Gi Yoon, który ją narysował, ale nad komiksem pracowało też parę innych osób. Ta pozycja to świetna egzemplifikacja tego, jak fałszywe mogą być pierwsze wrażenia. Bo plastycznie rzecz biorąc, co jest niemal zawsze pierwszym komiksowym doznaniem, „24 Hour Man” prezentuje się arcyciekawie, ale wraz z zagłębianiem się w szczegóły opowieści narasta dręczące pytanie O co w tym wszystkim chodzi? Najpierw sprawdziłem to na sobie, a potem jeszcze paru osobach czytających HM, ale również oni nie potrafili na to pytanie odpowiedzieć. Komiks narysowany jest przewybornie, dzięki specyficznemu rysunkowi i mrocznym barwom czuje się klimat historii aż do szpiku kości, ale niestety nie wyczuwa się ani odrobiny sensu, nie wspominając już o jakiejś przyzwoitej, odpowiadającej jakości plastycznej komiksu, puencie. „24 Hour Man” jest, że się tak wyrażę, „oglądadłem”.
24 Hour Man
Duet redaktora naczelnego HM, Kevina Eastmana oraz jednego z najsłynniejszych twórców komisowych, Simona Bisleya, kontynuje swą opowieść z Dzikiego Zachodu. „Fistfull of Blood” jest komiksem eksponującym wdzięki kobiecego ciała, ale wreszcie też do historii wkrada się z prawdziwego zdarzenia akcja. Trzeba też przyznać, że ołówkowy Bisley prezentuje się znacznie lepiej, niż ten, którego znamy choćby z cyklu „Slaine”. W sumie da się to czytać, ale owa akcja rozwija się w iście ślimaczym tempie, co przy cyklu ośmiu plansz na numer każe nam czekać całe lata chyba na jej rozwiązanie. Ale jak mówię, po trzech odcinkach wreszcie się zawiązuje.
Fistfull of Blood
I właśnie interesujący jest numer lipcowy, z okładką autorstwa Borisa Vallejo, charakterystyczną i łatwo rozpoznawalną już z daleka. W kategoriach dobry-zły trzeba przyznać, że numer jest naprawdę słaby, co zdarza się raczej sporadycznie, niemniej dwie, trzy prace, z prezentowanych w sumie ośmiu, warte są uwagi zdecydowanie.
Kolejnym komiksem jest „Kybor′s Rain” niejakiego Paheka, druga po „Light” interesująca pozycja w lipcowym numerze HM. Rozrysowana na dwanaście plansz opowieść o epizodzie z wojny prowadzonej między ludźmi a Skyronianami. To fantastyka dalekiego zasięgu, lecz w rzeczywistości historia traktująca o bardzo podstawowych wartościach takich, jak zaufanie, wierność zasadom, odwaga, czy nawet macierzyństwo. Dobrze się to czyta, dobrze też ogląda i mimo, że komiks sam w sobie do arcydzieł zaliczyć nie można, to jednak tytuł zdecydowanie polecić można fanom komiksu.
Kybor's Rain
„Appearances” A. Schreinera i Guseppe′a Manunta to banalna historyjka z równie banalnym i przewidywalnym finałem. Historia opowiedziana do tej pory pewnie na setki sposobów, egzystująca też zapewne w niezliczonych wersjach dowcipów. Można potraktować ten komiks czysto rozrywkowo, ale to wciąż nie zmienia faktu, że jego publikacja jest bezwartościowa. Pominę fabułę dla dobra tego numeru HM.
Zamykającym zasadniczo numer komiksem jest „Tourist” autorstwa Andreasa i Scholza. Cóż, może być to kolejny humorystyczny akcent, może być to przecież jakaś adaptacja komiksu, którego ja nie rozumiem, albo zrozumieć nie mogę, tak, jak nasze kawały z serii o bacy są niezrozumiałe zwykle dla obcokrajowców. Ale przecież każda nacja ma swoich baców, tylko dotąd myślałem, że Belgowie występują w analogicznych dowcipach Francuzów…