"Lucyfer” Mike’a Careya to seria odpryskowa „Sandmana”, którą pobłogosławił sam Neil Gaiman. Starał się zresztą bardzo o to, aby ów upadły archanioł został pełnoprawnym komiksowym bohaterem. I po kilku latach dopiął swego. Z czego powinniśmy się zresztą cieszyć, gdyż pierwszy tom cyklu – „Diabeł na progu” – dowodzi, że „Sandman” zyskał godnego następcę.
Szatan powrócił jeszcze potężniejszy!
[Mike Carey, Scott Hampton, James Hodgkins, Warren Pleece, Chris Weston „Diabeł na progu” - recenzja]
"Lucyfer” Mike’a Careya to seria odpryskowa „Sandmana”, którą pobłogosławił sam Neil Gaiman. Starał się zresztą bardzo o to, aby ów upadły archanioł został pełnoprawnym komiksowym bohaterem. I po kilku latach dopiął swego. Z czego powinniśmy się zresztą cieszyć, gdyż pierwszy tom cyklu – „Diabeł na progu” – dowodzi, że „Sandman” zyskał godnego następcę.
Mike Carey, Scott Hampton, James Hodgkins, Warren Pleece, Chris Weston
‹Diabeł na progu›
Lucyfer – głównym bohaterem komiksu? Tylko na pozór pomysł ten może wydawać się absurdalny. Skoro powstawały o panu Piekieł filmy (jak chociażby słynny „Harry Angel”, w którym grany przez Roberta de Niro Lucyfer żyje – jak gdyby nigdy nic – pomiędzy ludźmi), mogą powstawać również komiksy. Tym bardziej że postać Gwiazdy Zarannej (czy też Niosącego Światło, co jest dosłownym tłumaczeniem jego imienia z łaciny) pojawiała się już wcześniej – choć w zdecydowanie drugoplanowej roli – na kartach Gaimanowskiego „Sandmana”. We wstępie do „Diabła u progu” Neil Gaiman wspomina zresztą, jak długo namawiał różnych autorów do zlitowania się nad Lucyferem i poświęcenia mu oddzielnej serii. Po latach udało mu się wreszcie przekonać do tego pomysłu Mike’a Careya. I, jeśli wierzyć twórcy „Gwiezdnego pyłu”, trafił w dziesiątkę. Bo przecież stwierdzenia: „Lucyfer Mike’a Careya jest jeszcze bardziej uroczym i niebezpiecznym manipulatorem, niż mogłem marzyć” nie da się odczytać inaczej, niż jako pełną aprobatę… Czy Gaiman nie przesadził? Przeczytawszy pierwszy tom „Lucyfera” trzeba uczciwie przyznać, że – nie! Careyowi udało się bowiem dokonać rzeczy arcytrudnej – pożyczył bohatera od innego autora, by uczynić go główną postacią własnego cyklu, przy czym – nie rezygnując z nawiązań do głównej serii (czytaj: „Sandmana”) – stworzył własne, oryginalne uniwersum. Pytanie tylko, czy kolejne tomy będą równie udane?
„Diabeł na progu” zawiera trzy opowieści: dwie nieco dłuższe („Diabelska alternatywa” oraz „Wróżba z sześciu kart”) oraz jedną króciutką („Zrodzona z umarłymi”). Dają one niezłe pojęcie o tym, jak może wyglądać cała seria. I nie ukrywam, że stanowią smakowitą przystawkę, po której ma się ochotę na więcej. Znacznie więcej! Początek „Diabelskiej alternatywy” nawiązuje bezpośrednio do „Pory mgieł” (w polskim wydaniu był to szósty i siódmy album „Sandmana”), w której to Lucyfer postanowił opuścić Piekło, oddając je we władanie Morfeuszowi. Sam natomiast udał się do… Miasta Aniołów (Los Angeles), aby kierować barem „Światło” („Lux”). Było to typowe dla Gaimana mrugnięcie okiem do czytelnika. Takich mrugnięć nie brakuje też zresztą w „Lucyferze”. Carey idealnie bowiem wpisał się w klimat „Sandmana”. Idąc ścieżkami wytyczonymi przez mistrza, nie ma jednak najmniejszych oporów, aby schodzić w bok, wprowadzać nowe elementy, rozbudowywać scenografię świata, w którym Gaiman umieścił osieroconego przez siebie bohatera. Pierwsza opowieść jest zresztą swoistym hołdem złożonym „ojcu chrzestnemu” Lucyfera. Sporo w niej nawiązań do głównej serii. Oto pewnego dnia w prowadzonym przez Gwiazdę Zaranną barze pojawia się wysłannik Niebios, Amenadiel, i składa dawnemu władcy Piekieł intratną ofertę. Lucyfer przyjmuje ją, co jednak oznacza, że musi zrezygnować ze spokojnego życia właściciela baru i – chcąc nie chcąc – podjąć po raz kolejny wyrafinowaną grę, w której pisana mu jest wielce dwuznaczna rola. Ale do tej zdążył się już w końcu przyzwyczaić.
Akcja „Wróżby z sześciu kart” rozgrywa się w zdemoralizowanym Hamburgu, a mówiąc konkretnej – w cieszącej się wyjątkowo złą sławą dzielnicy St. Pauli. To właśnie tam Lucyfer będzie szukał odpowiedzi na nurtujące go pytania. By jednak je uzyskać, ponownie zostanie zmuszony ingerować w życie zwykłych ludzi. Gdziekolwiek zresztą się pojawi, poruszy prawdziwą lawinę zdarzeń. Żywiąc się ludzkimi emocjami, a raczej na nich pasożytując, jednych ocali przed moralnym upadkiem, innych pogrąży w piekielnych otchłaniach. Uwaga Gaimana o jego manipulatorskich zdolnościach nie jest przesadzona. Dorzucona jako bonus trzecia historia, czyli „Zrodzona z umarłymi”, zdaje się być typowym horrorem z potępioną duszą powracającą na ziemię, aby dokonać zemsty na zbrodniarzu. I byłby nim rzeczywiście, gdyby nie pojawiająca się w finale postać głównego bohatera cyklu. Jego obecność nadaje historii bowiem dodatkowy smaczek, przewrotnie ją puentując.
Głównym atutem „Lucyfera” jest kapitalny scenariusz. Careyowi udało się stworzyć wielowątkowe opowieści, które wciągają czytelnika równie skutecznie jak morskie wiry. Dialogi skrzą się od aluzji i dygresji, bywają dowcipne i sarkastyczne. Rozmowy, które Lucyfer prowadzi z Amenadielem w „Diabelskiej alternatywie” i z Meleosem we „Wróżbie z sześciu kart”, to prawdziwe mistrzostwo. A gdy zdajemy sobie sprawę, że niektóre ze zdań wypowiada – niedawny jeszcze – władca Piekieł, nabierają one dodatkowego ironicznego smaczku. Scenarzysta nie idzie jednak na łatwiznę. Lucyfer Careya, choć zaczerpnięty z opowieści Gaimana, żyje własnym życiem – przeszłość, choć niemożliwością jest, aby całkowicie się od niej oderwał, zdaje się być dlań zamkniętym rozdziałem. Niosącego Światło bardziej interesuje to, co dzieje się tu i teraz („Diabelska alternatywa”), oraz to, co wydarzy się w niedalekiej przyszłości („Wróżba z sześciu kart”). Jak więc widać, życie wśród śmiertelników przypadło mu do gustu. Czy jednak na dłuższą metę wystarczy mu cierpliwości? Czy nie znudzi mu się ciągłe manipulowanie ludźmi, do czego jest poniekąd zmuszany okolicznościami? O tym zapewne przekonamy się niebawem z kolejnych tomów cyklu.
Mocną stroną „Sandmana” był nie tylko scenariusz (za który w całości odpowiadał Gaiman), ale także rysunki (autorstwa kilku grafików). Nie inaczej jest z „Lucyferem”. Pierwszą historię zilustrował Scott Hampton, drugą – Chris Weston i James Hodgkins, trzecią natomiast Dean Ormston. I każda z nich jest inna. Hampton zrezygnował z uwzględniania szczegółów. Niekiedy można wręcz odnieść wrażenie, że mamy do czynienia jedynie z podkoloryzowanymi szkicami. Jest to jednak zabieg jak najbardziej świadomy. Dzięki rozmyciu barw udało się bowiem rysownikowi stworzyć odpowiedni dla przedstawionej opowieści oniryczny klimat grozy. Weston i Hodgkins z kolei pozostali wierni bardzo realistycznej, typowej dla komiksu frankofońskiego kresce. Ale też inaczej być nie mogło – jakoś nie mogę sobie wyobrazić ulic i nocnych klubów Hamburga narysowanych w bardzo podobnej do Enkiego Bilala stylistyce Hamptona. Ormston natomiast bezsprzecznie inspirował się mangą – przynajmniej jeśli chodzi o przedstawienie postaci. Nawet jego Lucyfer – choć wciąż będący (zabójczo) przystojnym blondynem – jest nieco inny od wcześniej zaprezentowanych wizerunków ekspana Piekieł. Purystom taka różnorodność może przeszkadzać, ja nie mam nic przeciwko. W końcu w teologii, antropozofii czy literaturze też nie ma tylko jednego wizerunku Szatana.