Kiedy oryginalna historia „Trzynastki” dobiegła końca, jej wydawca wpadł na pomysł, aby na bazie cieszącej się wielką popularnością serii stworzyć osobny podcykl, którego bohaterami byłyby drugoplanowe postaci komiksu. Tak narodziło się „XIII Mystery”, a jego pierwszą odsłonę poświęcono zawodowemu zabójcy o intrygującej ksywce… Mangusta. Przeczytajcie, może urzeknie Was jego historia.
Nie krzywdź sieroty, bo ci odpłaci!
[Xavier Dorison, Ralph Meyer „XIII - Mystery: Mangusta” - recenzja]
Kiedy oryginalna historia „Trzynastki” dobiegła końca, jej wydawca wpadł na pomysł, aby na bazie cieszącej się wielką popularnością serii stworzyć osobny podcykl, którego bohaterami byłyby drugoplanowe postaci komiksu. Tak narodziło się „XIII Mystery”, a jego pierwszą odsłonę poświęcono zawodowemu zabójcy o intrygującej ksywce… Mangusta. Przeczytajcie, może urzeknie Was jego historia.
Xavier Dorison, Ralph Meyer
‹XIII - Mystery: Mangusta›
Pomysł Yvesa Schlirfa, szefa wydawnictwa Dargaud Benelux, dotyczący kontynuowania pobocznych wątków „Trzynastki” w osobnej serii od samego początku zyskał aprobatę twórców głównego nurtu cyklu – scenarzysty Jeana van Hamme’a oraz rysownika Williama Vance’a. Ustalono jednak, że za każdy z tomów, który będzie stanowił osobną zamkniętą całość, odpowiadać będą różni twórcy, scenarzyści i rysownicy; na dodatek tacy, którzy nigdy wcześniej ze sobą nie współpracowali. Miało to zapewnić cyklowi różnorodność, zarówno w formie, jak i treści. Czy rzeczywiście zapewni, to się dopiero okaże. Światło dzienne ujrzał bowiem dopiero pierwszy tom „XIII Mystery” (drugi jest już w przygotowaniu), który poświęcono – skądinąd dobrze znanemu z dzieła van Hamme’a i Vance’a – zawodowemu zabójcy o pseudonimie Mangusta. Do pracy nad albumem zaproszono dwóch Francuzów: Xaviera Dorisona (w Polsce doskonale znanego jako autora interesującej tetralogii „Trzeci testament”) oraz Ralpha Meyera (dla którego jest to pierwsze spotkanie z polskim czytelnikiem). I chociaż autorom nie udało się uniknąć potknięć, trzeba przyznać, że otwarcie nowej serii wypadło okazale.
Z założenia każdy z tomów ma opowiadać historię jednej tylko postaci, która w głównym nurcie cyklu odegrała jedynie epizodyczną rolę. Na pierwszy rzut poszedł Mangusta – ogolony na łyso bezwzględny morderca, z wiecznie przyklejonym do twarzy szyderczym uśmieszkiem. Postać to w „Trzynastce”, bez dwóch zdań, odrażająca. Przed Dorisonem, autorem scenariusza, stanęło więc niezwykle trudne zadanie. Jak bowiem z kogoś takiego uczynić bohatera, którego losy obchodziłyby czytelnika? Z którym chciałby się on – tak, to nie żart – utożsamiać? Czyżby… mission impossible? A jednak nie. Z tej wyjątkowo niewdzięcznej roli francuski pisarz wyszedł jak najbardziej obronną ręką, fundując nam wzruszającą opowieść o młodości Mangusty. Przy okazji też dowiadujemy się, co skłoniło go do wyboru tak niecodziennego sposobu zarabiania na życie. A kiedy zdobędziemy już tę wiedzę, spojrzymy na tę postać z zupełnie innej perspektywy.
Mangustę – a raczej trzynastoletniego chłopca o imieniu (a może nazwisku, Dorison tego nie wyjaśnia) Schreiner – poznajemy jesienią 1947 roku, kiedy to, mieszkając w radzieckiej strefie okupacyjnej Berlina, uczy się stolarki u opiekującego się nim rzemieślnika Jürgenda (sic!) Webera. Jest sierotą. Rodziców nawet nie pamięta. Dopóki nie zajął się nim, jeszcze przed wojną, herr Weber, mieszkał w sierocińcu. Klęska III Rzeszy do reszty zburzyła świat nastolatka. Okazało się bowiem, że jeden terror (nazistowski) został teraz zastąpiony drugim (komunistycznym). Czerwonoarmiści czują się w okupowanym Berlinie jak u siebie w domu – grabią, gwałcą i mordują. Jedną z ich ofiar pada herr Weber, zmuszany przez bohaterskich krasnoarmiejców do comiesięcznego płacenia haraczu. Kiedy jego cierpliwość się kończy, stolarz wynajmuje tajemniczego Hansa. Gdy pewnego dnia sowieccy żołnierze pojawiają się w zakładzie po kolejną ratę „czynszu”, ten czeka tam już na nich. W mgnieniu oka rozprawia się z napastnikami, wysyłając ich prostą drogą do komunistycznego raju. Młodziutki Schreiner jest świadkiem tego zdarzenia, ba! w pewnym momencie przychodzi nawet Hansowi z pomocą.
Po czterech latach od tego zdarzenia, nie widząc dla chłopca perspektyw w kraju rządzonych przez komunistów, herr Weber ofiarowuje mu trzysta dolarów na podróż do Stanów Zjednoczonych. Schreiner nie wie wtedy jeszcze, że stolarz zdobył te pieniądze, sprzedając nielegalnie broń zabitych czerwonoarmistów. Popełnia tym samym kardynalny błąd, ponieważ na jego trop natychmiast wpadają funkcjonariusze Stasi, czyli enerdowskiej bezpieki, którzy nie dość, że pakują staruszka do więzienia, to na dodatek zmuszają go do podjęcia perfidnej gry z przebywającym za Oceanem Schreinerem. Chłopak mamiony jest informacją, że jeśli przyśle pieniądze – duuużo pieniędzy! – jego opiekun odzyska wolność. A skąd ma je wziąć, skoro właśnie, z powodu swego niemieckiego pochodzenia, stracił kolejną pracę? Nie mając wyjścia, odszukuje w Ameryce Hansa i prosi go o pomoc. Chce, tak jak on, zostać zawodowym mordercą, a zarobioną w ten sposób forsę przeznaczyć na łapówki dla wschodnioniemieckich sędziów. W ten sposób Schreiner przeistacza się w Mangustę (przy okazji dowiadujemy się, skąd wziął się ów pseudonim) i robi pierwszy krok na drodze, która doprowadzi go do spotkania z nie mniej tajemniczym niż on sam Jackiem Sheltonem alias Jasonem Flyem alias Steve’em Rowlandem. Ale tę historię opowiedziano już w „Trzynastce”.
Dorison podjął się trudnego zadania uczłowieczenia Mangusty. I chociaż momentami można się zżymać z powodu skrótów myślowych i uproszczeń, trzeba oddać scenarzyście, że wymyślona przezeń historia brzmi logicznie i prawdopodobnie. Nie wzrusza wprawdzie aż tak bardzo, byśmy musieli lać nad losem Schreinera krokodyle łzy, ale pozwala dostrzec w nim istotę ludzką – niegdyś głęboko skrzywdzoną przez los, zagubioną w nieprzyjaznym świecie, która, choć haniebnie zbłądziła, do końca pozostaje wierna swoim zasadom. Najważniejsza z nich zaś, wbita Manguście do głowy jeszcze przez Hansa, mówi: „Jesteś zawodowcem i zabijasz wyłącznie na zlecenie”, a co za tym idzie – załatwiasz sprawy, by pomóc innym, nigdy dla zaspokojenia własnych żądz. Od strony graficznej pierwszy tom „XIII Mystery” niczym praktycznie nie różni się od albumów głównego cyklu. Meyer wykonał swoją pracę poprawnie – bez większych wpadek, ale też bez szczególnych fajerwerków. Klasyczna frankofońska kreska idealnie zresztą pasuje do takiej opowieści. Zastanawiać się natomiast można nad pojawiającymi się w komiksie imionami i nazwiskami niektórych postaci. Skąd wziął się bowiem ten Jürgend? I kto podpowiedział Dorisonowi te dziwaczne „rosyjskie” nazwiska? A może to kwestia tłumaczenia…