Seryjni mordercy, zbrodniarze na masową skalę, fascynują ludzkość od wieków. I choć to bardzo niezdrowa fascynacja, chyba niewielu konsumentów współczesnej pop-kultury przyznałoby się do tego, że obce są im nazwiska Elżbiety Batory, Kuby Rozpruwacza, Charlesa Mansona czy Andrieja Czikatiło. Do tego grona należy zaliczyć należy również Francuza Henriego Désiré Landru, który przed trzema laty został bohaterem komiksu Christophe’a Chabouté’a.
Zabił czy nie zabił? Oto jest pytanie…
[Christophe Chabouté „Henri Désiré Landru” - recenzja]
Seryjni mordercy, zbrodniarze na masową skalę, fascynują ludzkość od wieków. I choć to bardzo niezdrowa fascynacja, chyba niewielu konsumentów współczesnej pop-kultury przyznałoby się do tego, że obce są im nazwiska Elżbiety Batory, Kuby Rozpruwacza, Charlesa Mansona czy Andrieja Czikatiło. Do tego grona należy zaliczyć należy również Francuza Henriego Désiré Landru, który przed trzema laty został bohaterem komiksu Christophe’a Chabouté’a.
Christophe Chabouté
‹Henri Désiré Landru›
W 1947 roku po siedmiu latach milczenia pięćdziesięcioośmioletni wówczas Charlie Chaplin nakręcił swój pierwszy powojenny film. Tradycyjnie zagrał w nim także główną rolę. Była to czarna komedia zatytułowana „Monsieur Verdoux”, w której rozwijając pomysł rzucony przez Orsona Wellesa, legendarny komik przypomniał skazanego na śmierć i straconego na gilotynie przed ponad dwiema dekadami seryjnego mordercę Henriego Désiré Landru. Po premierze obrazu Chaplina postać najsłynniejszego współczesnego francuskiego psychopatycznego zbrodniarza wracała w kinie (chociażby w filmie Claude’a Chabrola z 1963 roku) i literaturze jeszcze wielokrotnie. Wreszcie przed trzema laty zagościła na kartach komiksu autorstwa Christophe’a Chabouté’a, w Polsce do tej pory pozostającego praktycznie artystą anonimowym. Krytycy od razu zaczęli porównywać jego dzieło do pamiętnego, poświęconego Kubie Rozpruwaczowi, „Prosto z piekła” („From Hell”) Alana Moore’a. Niepotrzebnie i niesłusznie. Bo poza głównymi bohaterami, którymi są słynni seryjni mordercy, nic w zasadzie nie łączy dzieł Anglika i Francuza. I zapewne nawet w zamierzeniu autora „Landru” nic łączyć ich nie miało.
Chabouté – nie tylko rysownik, ale i scenarzysta komiksu – przed zakasaniem rękawów szczegółowo „rozpracował” sprawę „Sinobrodego z Gambais” (jak nazywano zbrodniarza w nawiązaniu do znacznie bardziej odrażającego typa, Gillesa de Rais, żyjącego w XV wieku bretońskiego arystokraty, notabene zagorzałego stronnika i kompana Joanny D’Arc). Przeczytał dostępne opracowania książkowe, przestudiował prasę z epoki, na pewno też obejrzał filmy Chaplina i Chabrola. I jako kolejny nabrał wątpliwości, czy rzeczywiście skazano na śmierć właściwego człowieka. Gdybyśmy mieli być skrupulatni, ogromne obiekcje co do zasadności wyroku wyrażano już w latach 20. ubiegłego wieku. Po dziś dzień pojawiają się zresztą głosy, że wina Landru nie została dowiedziona. Mimo to w majestacie prawa skrócono go o głowę. Chabouté postanowił pójść tropem tych wszystkich, którzy powątpiewali w zbrodniczy charakter drobnego oszusta i życiowego nieudacznika i zaproponował własne rozwiązanie zagadki. Stanowi ono clou skonstruowanej przezeń historii, dlatego też dla dobra czytelnika rozpisywać się na ten temat nie można.
Kilka zdań o fabule jednak nie zawadzi. Jest rok 1915, trwa najstraszliwsza z dotychczasowych wojen. Paul, mężczyzna w sile wieku, napatrzywszy się na frontowe okropności, marzy tylko o tym, by zdezerterować z oddziału. Zdaje sobie jednak sprawę, że jako uciekinier będzie poszukiwany przez wojsko i policję, a po ewentualnej wpadce zostanie postanowiony przed plutonem egzekucyjnym. Jeśli więc ma zwiać na tyły, to tylko po to, aby natychmiast wsiąść na statek odpływający za Ocean. Na to potrzeba jednak pieniędzy, których – przynajmniej na razie – nie posiada. Ale od czegóż w końcu ma się głowę na karku! Wpada wreszcie na genialny, jak mu się zapewne wydaje, koncept i natychmiast dzieli się nim listownie ze swoją ukochaną Heleną. W tym samym czasie bezrobotny paryski oszust Henri Désiré Landru szuka pomysłu na życie. Doskwiera mu brak środków do życia, tym bardziej że, choć nie mieszka ze swoją rodziną, musi łożyć na utrzymanie dzieci. W sukurs przychodzi mu… wojna. Wielu mężczyzn, wypełniając swój patriotyczny obowiązek, przebywa właśnie w okopach bądź już powędrowało do nieba, a to oznacza, że w domach pozostały ich kobiety – samotne i nieutulone w żalu. Niektóre nawet z pokaźnym majątkiem lub kontem w banku. Landru daje więc do prasy odpowiednio skomponowane ogłoszenie matrymonialne i rusza na swoją własną wojenkę, w której cel ma tylko jeden, ale za to wyraźnie sprecyzowany – najpierw podbić serce, a potem wyciągnąć od nich, co tylko się da. Los jednak sprawia, że panią, która odpowiada na jego anons jest tajemnicza Helena. Za nią zaś jak cień podąża zdesperowany Paul, któremu w końcu udało się nawiać z frontu. Ich ścieżki przecinają się w położonej na uboczu willi w Gambais pod Paryżem, dokąd Landru wywozi pierwszą ze swoich ofiar.
Od tego momentu prawda miesza się z fikcją, a to, co pewne, z domysłami autora komiksu. Chabouté zakłada bowiem, że to niekoniecznie Landru musiał być mordercą, odpowiedzialnym za śmierć jedenastu kobiet (o co go później oskarżono). Automatycznie więc stawia całą masę pytań. Przede wszystkim: Jeśli nie on, to kto zabijał? I z jakiego powodu? Dlaczego za zbrodnie kogoś innego odpowiedział właśnie ten człowiek, choć uparcie przez cały proces nie przyznawał się do winy? Na niektóre z nich Francuz udziela odpowiedzi. Czy zadowalających, to już kwestia gustu. Mimo to komiks czyta się z dużym zainteresowaniem. Bo choć mniej więcej w połowie napięcie trochę siada, to jednak zaskakujący finał rekompensuje wszystkie wcześniejsze mielizny scenariusza. I nawet nie przeszkadza fakt, że zakończenie nieznacznie zahacza o spiskową teorię dziejów. Inna sprawa, że wielu czytelników może to uznać za pozytyw.
„Landru” Chabouté’a to typowa historia noir, której ponuro-makabryczny klimat podkreślają dodatkowo czarno-białe rysunki. Widać, że autor znad Sekwany wychowywał się na komiksach Franka Millera. Nawiązań do „Sin City” bowiem nie brakuje – ani w sposobie kadrowania, ani w przedstawieniu postaci. Zabrakło Francuzowi natomiast nieco talentu plastycznego. Twarze kobiet są zwyczajnie zbyt do siebie podobne, co może prowadzić do pomyłek i miejscami skutecznie utrudnia śledzenie i zrozumienie akcji. Opowieści przydałby się też większy oddech. Po rozgrywającym się w sali sądowej prologu i przydługim wstępie, w którym poznajemy główne dramatis personae, akcja nagle przyspiesza, by doprowadzić do nie-szczęśliwego rozwiązania. Mówiąc po kolarsku, Chabouté depnął zbyt mocno w środkowej części etapu, czego efektem było wprawdzie szybkie dotarcie do mety, ale przy jednoczesnej utracie radości z obserwowania atrakcyjnych widoków po obu stronach szosy. Słowem: diabli wzięli tło obyczajowe, niezwykle przecież ważne w tego typu opowieściach.
Pomimo pewnych mankamentów, „Landru” to jednak wciągająca i godna uwagi historia o człowieku, który postanowił w bardzo specyficzny sposób wykorzystać swoje naturalne predyspozycje. A tak na marginesie: Może i my doczekamy się kiedyś komiksu o Zdzisławie Marchwickim. Bo film już był. I to nawet udany.
Od dwóch lat powstaje na Sląsku komiks o Zdzisławie Marchwickim, oparty na dokumentacji sdowej. Premiera przewidziana jest na koniec tego roku...
to tak gwoli informacji