Choć od ludobójstwa w Rwandzie minęło już piętnaście lat, wydarzenie to wciąż wzbudza emocje i rodzi pytania. Niemożliwym się bowiem wydaje, że w końcu XX wieku, na oczach całego świata, mogła dokonać się tak potworna zbrodnia. Belgijski scenarzysta i rysownik Jean-Philippe Stassen patrzy na konflikt pomiędzy Hutu a Tutsi oczyma swego bohatera – chłopca o imieniu „Deogratias”. I jest to punkt widzenia niezwykle przerażający.
Historia w obrazkach: Nie ma za co dziękować Bogu
[Jean-Philippe Stassen „Deogratias. Opowieść o Rwandzie” - recenzja]
Choć od ludobójstwa w Rwandzie minęło już piętnaście lat, wydarzenie to wciąż wzbudza emocje i rodzi pytania. Niemożliwym się bowiem wydaje, że w końcu XX wieku, na oczach całego świata, mogła dokonać się tak potworna zbrodnia. Belgijski scenarzysta i rysownik Jean-Philippe Stassen patrzy na konflikt pomiędzy Hutu a Tutsi oczyma swego bohatera – chłopca o imieniu „Deogratias”. I jest to punkt widzenia niezwykle przerażający.
Jean-Philippe Stassen
‹Deogratias. Opowieść o Rwandzie›
Ludobójstwo w Rwandzie, do którego doszło wiosną i latem 1994 roku, pochłonęło – według najtragiczniejszych szacunków – nawet ponad milion ofiar wśród osób pochodzenia Tutsi. Odpowiedzialni za masakrę byli natomiast ekstremiści z plemienia Hutu. Nie bez powodu wydarzenie to uważa się za największą porażkę w ponad sześćdziesięcioletnich już dziejach Organizacji Narodów Zjednoczonych. Mając bowiem możliwości, by zapobiec lub w najgorszym wypadku jedynie ograniczyć rozmiary tragedii, ONZ nie zrobił nic (albo prawie nic). Temat rzezi, która dokonała się w tym położonym w środkowowschodniej Afryce państwie, już parokrotnie podejmowali filmowcy. W 2004 roku Terry George zrealizował głośny dramat „Hotel Ruanda”, oparty na historii Paula Rusesabaginy, hotelarza z Kigali, Hutu, który zdołał ocalić od śmierci ponad tysiąc Tutsi. Rok później Michael Caton-Jones nakręcił – pokazywaną między innymi w TVP Kultura – „Pieską śmierć” („Shooting Dogs”) z Johnem Hurtem, a Raoul Peck podpisał swoim nazwiskiem telewizyjny obraz „Czasem w kwietniu” („Sometimes in April”) z Debrą Winger w jednej z głównych ról. Dwa lata temu natomiast Roger Spottiswoode przeniósł na ekran wspomnienia kanadyjskiego generała Roméa Dallaire’a, głównodowodzącego sił pokojowych ONZ w Rwandzie, i w ten sposób powstał film „Podać rękę diabłu” („Shake Hands with the Devil”). Mało kto jednak wie, że jednym z pierwszych artystów, którzy podjęli temat rwandyjskich czystek etnicznych, był autor komiksów – pochodzący z belgijskiego Liège Jean-Philippe Stassen. Miał trzydzieści cztery lata, kiedy stworzył „Deogratiasa” (2000) – wstrząsającą opowieść o chłopcu Hutu, który stał się bezwolnym świadkiem zagłady swoich przyjaciół i znajomych, winnych jedynie tego, że pochodzili z innego plemienia.
Stassen to prawdziwy obieżyświat. Wypłynąwszy z Liège w szeroki świat, zwiedził wiele krajów Afryki i Ameryki Łacińskiej. Na Czarnym Lądzie bywał już w latach 80. ubiegłego wieku, a podróże te spożytkował, opatrując swoimi rysunkami komiksy do scenariuszy Denisa Lapière’a („Bahamas” oraz „Bullwhite”). Pobyt w Rwandzie zaowocował z kolei „Deogratiasem”, którego akcję Belg – tym razem nie tylko rysownik, ale i scenarzysta – umieścił w kilka miesięcy po ludobójstwie. Głównym bohaterem opowieści jest tytułowy Deogratias, chłopak z plemienia Hutu, który wciąż nie potrafi otrząsnąć się z traumatycznych przeżyć, których był świadkiem, a być może nawet (czynnym) uczestnikiem. Chcąc zagłuszyć wyrzuty sumienia, notorycznie upija się urwagwą, czyli bananowym piwem, co często kończy się dlań stanami delirycznymi. W czasie kolejnych ataków przeistacza się w dzikiego, wściekłego psa, jednego z tych, które w czasie masakry pożerały rozkładające się ciała pomordowanych. Mimo że był Hutu, także stał się w pewnym sensie ofiarą ludobójstwa. Żyjąc bowiem ciągle na skraju załamania psychicznego, jest teraz pośmiewiskiem sąsiadów. Obrażany i pogardzany, egzystuje na marginesie społeczeństwa. Jest istotą ludzką, ale całkowicie zatracił swoje człowieczeństwo. Przypomina zaszczute zwierzę i jak ono się zachowuje. W chwilach zagrożenia niekiedy umyka przerażony, w innych znów momentach zaczyna kąsać, mszcząc się na tych, których w swym spaczonym umyśle obwinia za tragedię, która stała się jego udziałem.
Nie zawsze jednak był taki. W rzadkich chwilach psychicznej równowagi i trzeźwości Deogratias spogląda wstecz, przypomina sobie wydarzenia sprzed masakry, dokonuje bardzo osobistego rozrachunku z przeszłością. Chociaż lata poprzedzające rzeź nie były wcale dla Rwandyjczyków spokojne – w kraju toczyła się przecież krwawa wojna domowa – chłopcu i tak jawią się one jak oaza szczęścia i spokoju. Pracował wtedy jako kierowca w misji chrześcijańskiej (co zapewniało mu stały dochód, na który wielu jego rodaków nie mogło liczyć); był platonicznie zakochany w pięknej i zdolnej Apolinarii, mimo że swój pierwszy raz przeżył z jej młodszą siostrą Beniną, pięknością pochodzenia Tutsi. I oto pewnego dnia w tę poukładaną i perspektywiczną rzeczywistość wkracza wojna i bezlitośnie, nie pytając go o zdanie, rujnuje wszystko, co przedstawia dla chłopaka jakąkolwiek wartość. Jako Hutu nie może bowiem stać obok, przypatrywać się bezczynnie, gdy jego współplemieńcy oczyszczają kraj z „karaluchów” i „robactwa” o „paskudnych mordach”. Nie pozwala mu na to jego znajomy Julius, członek jednej z ekstremistycznych bojówek, wywierający na Deogratiasie presję, by wraz z jego towarzyszami wziął do ręki maczetę i pomógł im w dokonaniu czystki. Jaki był udział chłopaka w masakrze, nie dowiadujemy się – możemy się jedynie domyślać, widząc, jaką cenę zapłacił za udział w tych dramatycznych wydarzeniach.
Stassen nie ułatwia czytelnikowi lektury. I nie chodzi tu tylko o podjęty przez autora temat. Także w warstwie fabularnej komiks wymaga szczególnej uwagi i skupienia. Belg bowiem bardzo często tasuje płaszczyzny czasowe. Robi to na dodatek w taki sposób, że zazębiają się one wzajemnie, co z jednej strony utrudnia nieco śledzenie chronologii wydarzeń, z drugiej jednak – dzięki zaskakującym niekiedy skrótom myślowym, pozwala na wyostrzenie sądów i wyciągnięcie wniosków, które, przy zastosowaniu bardziej tradycyjnej, linearnej narracji, mogłyby zostać usunięte w cień przez ogrom przedstawionej tragedii. Uważniejsze osoby powinny jednak, po dokładniejszej analizie, dostrzec zastosowany przez rysownika zabieg, dzięki któremu można w miarę płynnie rozszyfrować, które z wydarzeń rozgrywają się przed, a które po ludobójstwie. Wiedząc już o tym, warto przeczytać komiks – i to najlepiej od razu – powtórnie. Dopiero wtedy uda się zdarzenia poukładać we właściwej kolejności. Od strony graficznej Stassen nie pozwala już sobie na taką ekstrawagancję, ale trzeba przyznać, że nie czuje się też niewolnikiem realistycznej kreski. Jego postaci są karykaturalne, groteskowe, ich mimika czasami wywołuje śmiech, to znów przerażenie. Choć mogą się wydawać dość toporne, idealnie wpisują się w makabryczny nastrój całej opowieści.
Imię tytułowego bohatera nawiązuje do liturgicznej formuły błogosławieństwa – tłumaczonej jako „Bogu (niech będą) dzięki” – które pojawia się w obu listach świętego Pawła do Koryntian. Nie ma wątpliwości, że Stassen użył go przekornie, wrzucając tym sposobem kamyczek (a może raczej: potężny kamień) do ogrodu Stwórcy. I zadając – nie jako pierwszy i zapewne nie ostatni – odwieczne przy takich okazjach pytanie: Jak mogło do tego dojść? Gdzie był Bóg, gdy dokonywała się rzeź? Pytali o to Żydzi ocaleli z Holokaustu, pytali też Tutsi, którym udało się uciec przed maczetami Hutu. Belg nie udziela oczywiście odpowiedzi, bo jakakolwiek by ona nie była, i tak trudno byłoby uznać ją za zadowalającą. Stara się za to wskazać winnych tragedii. Oprócz bezpośrednich sprawców zbrodni, zdaniem autora, byli nimi również ci wszyscy, którzy w chwili największej próby nie sprostali wyzwaniu i okazali tchórzostwo lub obojętność. Wśród nich jest także Deogratias – zwykły chłopak, po którym Los przejechał się jak walec.