„W poszukiwaniu Piotrusia Pana” Bernarda Coseya to opowieść o wielopłaszczyznowej peregrynacji. W celu odkrycia przeszłości własnej rodziny, odnalezienia miłości oraz… utraconego natchnienia, które pozwoli bohaterowi stworzyć kolejną zajmującą powieść. Szkoda jedynie, że odpowiednia muza nie towarzyszyła autorowi komiksu w czasie prac nad scenariuszem. Ale przynajmniej stronie graficznej albumu nic zarzucić nie można!
Szukajcie, a znajdziecie!
[Cosey „W poszukiwaniu Piotrusia Pana” - recenzja]
„W poszukiwaniu Piotrusia Pana” Bernarda Coseya to opowieść o wielopłaszczyznowej peregrynacji. W celu odkrycia przeszłości własnej rodziny, odnalezienia miłości oraz… utraconego natchnienia, które pozwoli bohaterowi stworzyć kolejną zajmującą powieść. Szkoda jedynie, że odpowiednia muza nie towarzyszyła autorowi komiksu w czasie prac nad scenariuszem. Ale przynajmniej stronie graficznej albumu nic zarzucić nie można!
Cosey
‹W poszukiwaniu Piotrusia Pana›
Szwajcar Bernard Cosey znany jest przede wszystkim jako autor, ukazującej się już od trzech dekad, przygodowej serii o „Jonathanie”, obieżyświacie, który podczas pobytu w Tybecie stracił pamięć, by później – podróżując po całym globie – składać z pojedynczych elementów prawdę o sobie i swoim dotychczasowym życiu. Wydany właśnie w Polsce – w oryginale dwutomowy – album „W poszukiwaniu Piotrusia Pana” ukazał się w połowie lat 80. ubiegłego wieku, gdy Cosey był jeszcze na artystycznym dorobku i dopiero starał się zyskać rozgłos w komiksowym światku. Jak na patriotę przystało, pochodzący z okolic Lozanny scenarzysta i rysownik akcję swego dzieła umieścił po szwajcarskiej stronie Alp, a mówiąc dokładniej – w rejonie Valais. Swoim czytelnikom zafundował również podróż w czasie, ponieważ właściwa część historii rozgrywa się późną jesienią 1929 roku (choć w opisie wydawcy na okładce widnieje 1930, to jednak na drugiej planszy opowieści znajduje się informacja, że rok ten dopiero… nadchodzi). Ważne jest to zresztą nie tyle z fabularnego, co graficznego punktu widzenia, albowiem pozwoliło Coseyowi dołożyć wszelkich starań – i trzeba przyznać, że z zadania tego wywiązał się nad wyraz solidnie – w odtworzeniu realiów opoki, głównie zaś w odwzorowaniu strojów z epoki.
Bohaterem komiksu jest Melvin Woodworth, młody angielski pisarz mający na koncie dwie powieści, z których druga – „Spotkanie w Madrycie” – zdążyła już podbić serca wielu Europejczyków. Szukając natchnienia, pewnego późnojesiennego dnia pojawia się on w niewielkiej wiosce Ardolaz u stóp Alp walezyjskich i na dwa miesiące wynajmuje pokój w pensjonacie pana Zuffereya. Ma nadzieję, że uda mu się w tym czasie spłodzić kolejną książkę, o którą zresztą natarczywie wypytuje w listach jego londyński agent. Od samego początku pobytu w Szwajcarii Woodworth nie może zresztą narzekać na brak przygód. Jeszcze nim dociera do wsi, przeżywa spotkanie z miejscowymi policjantami, poznaje także poszukiwanego przez nich staruszka Baptistina, który podpadł stróżom prawa, fałszując monety. Nie wiedzieć czemu – czy to z mniej lub bardziej uzasadnionej niechęci do żandarmów, czy też z sympatii do ludzi uchylających się od odpowiedzialności – choć móże wydać przestępcę, Anglik jednak tego nie robi. Co będzie zresztą dość istotne dla dalszego przebiegu akcji…
Chociaż pisarz znad Tamizy początkowo robi wszystko, by zostać odebranym jedynie jako kolejny turysta zachwycający się pięknem gór i okolicznej przyrody, czytelnik bardzo szybko nabiera przekonania, że nie są one jedynym magnesem, który przyciągnął go w ten zapomniany przez Boga zakątek Europy. Dużo do myślenia daje jego wizyta na miejscowym cmentarzu, jak również „polowanie” na tajemniczą osobę, która nocami w opuszczonym hotelu grywa na fortepianie bliską jego sercu melodię. A i trzymany przezeń w pokoju egzemplarz „Piotrusia Pana” sugeruje, że mamy do czynienia z czymś znacznie poważniejszym niż klasyczna krajoznawcza eskapada. I rzeczywiście. Jak się bowiem okazuje, Woodworth próbuje rozwiązać pewną rodzinną zagadkę, która od jakiegoś już czasu nie daje mu spokoju i spędza sen z powiek. By jednak fabuła nie była zbyt monotonna (i depresyjna zarazem), Cosey umiejętnie wplątuje pisarza w miejscowe sprawy i sprawki. Stąd już na samym wstępie spotkanie z Baptistinem, a później zauroczenie – tyleż tajemniczą, co uroczą – przypadkiem spotkaną białogłową.
Akcja „W poszukiwaniu Piotrusia Pana” toczy się niezwykle leniwie; zapewne w takim samym tempie, w jakim przed ośmioma dekadami żyli mieszkańcy alpejskich wiosek. Nieliczni turyści za dnia korzystają z dobrodziejstw aktywnego wypoczynku na nartach, a wieczorami grywają w pensjonacie w karty i sączą wino; policjanci wciąż próbują wyśledzić niecnego fałszerza monet, który okazuje się jednak zdecydowanie zbyt sprytny jak na ich umiejętności; Woodworth natomiast dzieli swój czas między pisanie (ach, ten okropny agent!) i tropienie nieznajomej. Prawdziwa sielanka! Lecz tylko do momentu, gdy specjalnie sprowadzony w góry geolog stwierdza, że spływający spomiędzy szczytów jęzor lodowca zagraża bezpośrednio mieszkańcom wioski. A że przed kilkuset laty miała już miejsce w tej okolicy poważna katastrofa, lokalne władze – nie chcąc brać odpowiedzialności za życie zarówno miejscowych, jak i przyjezdnych – wydają nakaz opuszczenia Ardolaz. Nie trzeba chyba dodawać, że jest on Anglikowi wyjątkowo nie na rękę. Dopiero od tego momentu akcja zaczyna stopniowo przyspieszać, choć jednocześnie staje się coraz mniej realistyczna.
Komiks Coseya może zachwycić wizualnie. Od strony graficznej to prawdziwy majstersztyk, którego nie powstydziliby się nawet artyści tej miary, co Grzegorz Rosiński czy Jean Giraud. Realistyczna kreska, dbałość o szczegóły, umiejętne kadrowanie, odpowiedni rozmach i operowanie kolorem (od barw bardzo jaskrawych, poprzez szarości i półcienie, aż po kłującą w oczy biel) – wszystko to sprawia, że „W poszukiwaniu Piotrusia Pana” można oglądać wielokrotnie z niesłabnącą przyjemnością. Niestety, znacznie gorzej poradził sobie autor z fabułą, która, co tu dużo mówić, na odległość trąci banałem. O ile w pierwszej części dzieła – gdzie mamy do czynienia z próbą rozwikłania przez Woodwortha rodzinnej zagadki – w powietrzu przez cały czas unosi się aura tajemniczości, a czytelnik zachodzi w głowę, co wydarzy się dalej, o tyle gdy już łamigłówka zostaje ułożona (mniej więcej w połowie), cały klimat nagle diabli biorą, a na plan pierwszy wybija się wątek miłosny. Zdecydowanie zbyt cukierkowaty, by się nim na poważnie zainteresować, a co dopiero przejąć. Harlequinowe zakończenie natomiast dosłownie przyprawia o zgrzytanie zębów. Co jednak nie zmienia faktu, że tym ekskluzywnie wydanym komiksem długo można sycić oczy. A i na prezent świąteczny dla romantycznie nastrojonych nastolatków nadaje się idealnie.