Wznowienie po latach „Wiecznej wojny” Haldemana i Marvano to niepowtarzalna okazja do przypomnienia sobie, lub zapoznania się z tym znakomitym komiksem. Niegdyś wręcz w naszym kraju kultowym, dziś już chyba nieco zapomnianym. Niesłusznie.
Konrad Wągrowski
Ballada o żołnierzu Williamie Mandelli
[Joe Haldeman, Marvano „Wieczna Wojna” - recenzja]
Wznowienie po latach „Wiecznej wojny” Haldemana i Marvano to niepowtarzalna okazja do przypomnienia sobie, lub zapoznania się z tym znakomitym komiksem. Niegdyś wręcz w naszym kraju kultowym, dziś już chyba nieco zapomnianym. Niesłusznie.
Joe Haldeman, Marvano
‹Wieczna Wojna›
Próżno szukać „Wiecznej wojny” w kanonach najwybitniejszych komiksów wszech czasów. I właściwie do końca nie wiem, dlaczego. Być może to kwestia tego, że komiks nie jest dziełem autonomicznym, lecz adaptacją literatury, to zawsze postrzega się, jako coś gorszego. A może rzecz w tym, że rysownik jest Holendrem, który adaptuje amerykańską opowieść. W ten sposób komiks powstaje w Europie, która dla amerykańskiego komiksu jest – z nielicznymi wyjątkami – ziemią nieznaną (wystarczy spojrzeć na którykolwiek z wyborów najlepszych powieści graficznych wszech czasów autorstwa krytyków zza oceanu), a opowiada o amerykańskiej wojnie amerykańskiego żołnierza. Mówię oczywiście o Wietnamie, który dla Joe Haldemana był – jak powszechnie wiadomo – inspiracją dla napisania „Wiecznej wojny”. Czyżby tylko w Polsce komiks Marvano i Haldemana otarł się o status kultowości? Nie da się ukryć, że trafił w swój czas – został opublikowany w okresie, gdy istniał u nas wielki głód na takie opowieści. Niekoniecznie wojenne, ale na pewno na twardą fantastykę naukową.
Dowiedziawszy się, że wydawnictwo Egmont postanawia wznowić „Wieczną wojnę” pomyślałem sobie z początku: „Po co? Przecież to niedawno było wydane, wszyscy to znają”. A potem policzyłem i to „niedawno” okazało się być… już blisko 20 lat. Gdy „Komiks-Fantastyka” publikował pierwsze tomy „Wiecznej wojny”, wielu współczesnych miłośników opowieści obrazkowych nie było jeszcze na świecie, a w najlepszym razie najbardziej złożone obrazki, jakie oglądali, to były te do własnoręcznego pokolorowania kredkami. Dla nich na pewno warto wznowić „Wieczną wojnę”.
Zwłaszcza, że czasy nam się zmieniły i komiks – podobnie jak
książka – nabrał znów aktualności. Wszak Amerykanie toczą od lat kolejną wojnę z dala od własnego kraju, wojnę wywołaną atakiem, ale niekoniecznie z tego kraju, w którym obecnie toczą się działania. Znów nie widać końca tego konfliktu, chyba nawet bardziej niż w przypadku Wietnamu. A co więcej – i my, Polacy, braliśmy (w Iraku), bądź bierzemy (w Afganistanie) w niej udział. Dlatego też komiks jest dziś aktualny chyba bardziej niż kiedykolwiek. Wiedzą zresztą o tym też filmowcy, którzy zapowiadają ekranizację na 2011. Swoją drogą ciekawe, czy w jakiejś warstwie będą się inspirować komiksem?
Wydanie z 1990.
O samym komiksie pisałem na łamach „Esensji” już blisko 7 lat temu. Spojrzałem dziś na te notatki i stwierdziłem, że nic nie zmieniło się w moim spojrzeniu na „Wieczną wojnę”. Nie widzę więc sensu przepisywania tego samego innymi słowami, więc wolę zaprezentować (po leciutkiej redakcji) to, co kiedyś przyszło mi do głowy na myśl o „Wiecznej wojnie”:
Adaptacji komiksowej powieści Joego Haldemana dokonał holenderski grafik Marvano (prawdziwe nazwisko Mark van Oppen), rozpoczynając pracę w 1987 roku. Komiks został podzielony na 3 albumy, mniej więcej odpowiadające rozdziałom książki: „Szeregowiec Mandella”, „Porucznik Mandella” i „Major Mandella”.
Mark van Oppen urodził się w 1953 roku. Początkowo publikował swe ilustracje do opowiadań science fiction w holenderskim czasopiśmie „Orbit”, następnie był ilustratorem powieści, dopiero później wziął się za tworzenie komiksów, łącząc ich rysowanie z pracą wydawniczą. Do „Wiecznej wojny” zaczął przymierzać się na początku lat 80. Pozostała jego największym i niewątpliwie najważniejszym dziełem.
Marvano dokonał wielkiej sztuki. Nie utracił nic z ostrej, antywojennej wymowy pierwowzoru. Nie zniknął rozmach i space-operowa otoczka, a dzięki narzędziom właściwym dla sztuki komiksu udało mu się także uzyskać dodatkową wartość. Są w komiksie sceny i wątki, które w swej wymowie i sile oddziaływania biją na głowę książkowe wzory.
Marvano, dla zachowania osobistego charakteru relacji Williama Mandelli i nie utracenia jego zjadliwych komentarzy, zdecydował się na wykorzystanie narzędzia nie lubianego zbytnio przez uznanych twórców komiksowych, przekładających wymowę rysunku nad tekst – zdecydował się narrację pozakadrową. Istotą tej opowieści komiksowej jest nieustający komentarz głównego bohatera do rysunków prowadzących fabułę. Nadaje to osobistego charakteru opowieści i wspomnieniom Mandelli, opowiadającego po latach historię wojny i swojego w niej udziału. Marvano nie uważa się za pisarza lepszego od Haldemana i tam gdzie może, wykorzystuje dokładne cytaty z książki.
Wydanie z 1990.
Van Oppen zdecydował się zmienić niektóre wątki powieści, nie tracąc jej ogólnej wymowy. Niektóre sceny zyskały dużo silniejsze emocjonalne nacechowanie w porównaniu do pierwowzoru. Marvano sprawia wrażenie, że ma jeszcze gorsze niż Haldeman zdanie o rasie ludzkiej, która jest zdolna do najgorszych oszustw i łajdactw, nawet wobec swego gatunku. Największe zmiany w komiksie wobec książki dotyczą sekwencji ziemskiej, mającej miejsce po zakończeniu pierwszej kampanii Williama Mandelli. Haldeman dokładnie opisuje Ziemię przyszłości – u niego jest to świat degenerującej się ludzkości, przemocy, biedy i braku możliwości na normalne życie. Marvano skraca tą sekwencję, kładąc nacisk na totalitaryzm ziemskich rządów, inwigilację i kłamstwa medialne dotyczące przebiegu wojny. Przynajmniej w dwóch miejscach komiks siłą przekazu bije książkę na głowę – tak jest w scenie pierwszej bitwy z obcymi, w której Marvano dużo silniej od Haldemana zasygnalizował wpływ efektu hipnotycznego na żołnierzy, którzy w szale rzucają się na praktycznie bezbronnego przeciwnika. Jest tak również w scenie pożegnania z Marygay.
Marvano nie jest wybitnym grafikiem. Lepiej sprawdza się w rysowaniu przedmiotów martwych, urządzeń technicznych (są one na szczęście nieodzownym elementem futurystycznej, militarnej scenerii), niż przedstawianiu ludzi i zwierząt. Jednakże w „Wiecznej wojnie” to nie przeszkadza – pewna niedbałość nadaje temu komiksowi charakter, scenom dynamikę, a całości siłę przekazu i prawdziwość wojennej relacji. Dużo w tym komiksie techniki, dużo też krwi i brutalności. Nie może się bez tego obyć historia kosmicznej wojny.
To, co decyduje o wartości artystycznej albumów z serii „Wieczna wojna”, to niewątpliwie kadrowanie i kolorystyka. Marvano ma pomysł na każdą planszę. Może to być zestaw małych statycznych kadrów, relacjonujących jakieś wydarzenia, czy przemyślenia, mogą to być duże kadry ilustrujące głębię i pustkę kosmosu. Serie małych rysunków niewiele różniących się między sobą tworzą efekt filmowy, zwracając uwagę na szybkość toczących się wydarzeń, co ma niewątpliwie znaczenie na wojnie, gdzie kilka sekund decyduje o czyimś życiu i śmierci. Z kolei rozciągnięcie sceny na kilka plansz w dużych statycznych poziomych kadrach wspaniale ilustruje refleksje i przemyślenia. Ten ostatni chwyt został wykorzystany w jednej z najlepszych komiksowych scen, jakie kiedykolwiek stworzono – w scenie pożegnania Mandelli z Marygay Potter, koleżanką, ukochaną i jedyną osobą, która łączyła go z dawnym, przedwojennym światem. Otrzymuje ona inny przydział wojskowy, ich losy rozdzielają się. Na tą opowieść, opisaną w powieści na zaledwie jednej stronie, Marvano poświęcił aż pięć plansz (zakończenie części „Porucznik Mandella”). Pierwsza plansza ilustruje ostatnią noc przed pożegnaniem – ukazaną z zadziwiającą delikatnością czułość mężczyzny i kobiety na tle elementów przypominających o degradacji świata, w którym przyszło im żyć. Cztery następne plansze to droga Mandelli do miejsca na urwisku, z którego obserwuje odlot Marygay. Kolejne kadry, opisane rozmyślaniami Mandelli, rozjaśniane są efektem nadchodzącego świtu. Po prostu wzrusza.
Wydanie z 1990.
„Wieczna wojna” to znakomity przykład na to, jak razem może współistnieć i wzajemnie inspirować się literatura i komiks. To także jedna z najlepszych, najbardziej przejmujących komiksowych opowieści w historii. Trzeba znać.
Cały artykuł znajdziecie
TUTAJ.
Egmont zrezygnował z podziału na 3 tomy, wydając wszystko w jednym zeszycie w serii „Science Fiction”. Nie zobaczymy więc niesławnych kiczowatych okładek, którymi uraczył serię 19 lat temu „Komiks-Fantastyka”. Jakość druku i kolorów jest też oczywiście o klasę lepsza, niż w starej wersji. Najważniejsza zmiana jakościowa dokonuje się jednak w tłumaczeniu. „Komiks-Fantastyka” opublikował „Wieczną wojnę” w fatalnym przekładzie Barbary Janickiej, która wiele rzeczy pomija, tłumaczy niedokładnie i robi kompromitujące błędy, pisząc na początku o Marygay Potter jako o… mężczyźnie. Tłumaczenie Krzysztofa Uliszewskiego jest dużo lepsze, prawdziwsze, bez tak dramatycznych błędów. Jedyne zastrzeżenie mogę mieć do nazwy wrogiej rasy (z konstelacji Byka – w oryginale „Taurans”). U Janickiej byli do „Bykrianie” (nikt nie wprowadziłby przecież słowa tak trudnego w wymowie), u Uliszewskiego są to „Bykarianie”. A mi jednak najbardziej przypadki do gustu „Taurańczycy” z powieściowej wersji wydanej niegdyś przez Zysk i S-ka.
Komiks uzupełniony jest przedmową Haldemana (obecną też w pierwszym polskim wydaniu), ale też premierową korespondencją między Haldemanem i Marvano, którzy po latach wspominają historię własnej współpracy i perypetii z wydaniem komiksu. Ciekawe i poruszające, w momentach, w których przebija się głos ludzi, którzy czują brzemię własnego wieku.
Krótko mówiąc – pozycja obowiązkowa na półce każdego miłośnika komiksu. Szkoda tylko, że Egmont nie zdecydował się na sztywną oprawę (wiem, wiem, podbiłaby cenę). Może przy okazji premiery filmu?
Obiło mi się o uszy że prawa do wiecznej wojny nabył ostatnio
Ridley Scott notabene miał to być projekt do którego realizacji dążył już od wielu lat.Co z tego wyniknie?
W kontekście realizacji Wiecznej Wojny wspomniano też o zastosowaniu technologi wykorzystanej przez Camerona do Avatara