Czego w dzisiejszych czasach możemy jeszcze oczekiwać po kolejnej adaptacji dziejów trzech muszkieterów? Jak dowodzi kapitalny „Dziennik kadeta” Nicolasa Junckera – nadal możemy oczekiwać bardzo, bardzo wiele.
Konrad Wągrowski
Ambicje i żądze krewkiego Gaskończyka
[Nicolas Juncker „D'Artagnan: Dziennik Kadeta” - recenzja]
Czego w dzisiejszych czasach możemy jeszcze oczekiwać po kolejnej adaptacji dziejów trzech muszkieterów? Jak dowodzi kapitalny „Dziennik kadeta” Nicolasa Junckera – nadal możemy oczekiwać bardzo, bardzo wiele.
Nicolas Juncker
‹D'Artagnan: Dziennik Kadeta›
Znamy to od lat. Jeśli nawet nie z powieści (która niegdyś każdy chłopak musiał przeczytać, ale wiadomo, że dziś są inne czasy), to przynajmniej z filmów – czy to świetnej ekranizacji Richarda Lestera z Michaelem Yorkiem, Richardem Chamberlainem i Raquel Welch, czy to z radzieckiego serialu musicalowego z wpadającą w uszy główną piosenką, czy też nawet z animowanej dobranocki z antropomorfizowanymi zwierzętami. A nawet jeśli ktoś, jakimś cudem, nie przyswoił sobie którejkolwiek z wersji przygód trzech muszkieterów i d’Artagnana, to niemożliwe jest wręcz, by nie miał jakiegoś pojęcia o historii zadziornego Gaskończyka, o potrójnym pojedynku przemienionym w potyczkę z gwardzistami Kardynała, o spinkach królowej czy o złowrogiej milady de Winter. Sięgając więc po komiks Nicolasa Junckera „D’Artagnan. Dziennik kadeta” mnie więcej wiemy, czego się spodziewać. Niby wiemy, ale jednak zostajemy zaskoczeni. Przynajmniej trzykrotnie.
Pierwsze zaskoczenie pojawia się wówczas, gdy stwierdzamy, że Juncker zaskakująco wiernie odtwarza fabułę powieści Dumasa. W dzisiejszych czasach jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że wielokrotnie opowiedzianą historię się przerabia, aby było inaczej/ciekawiej/przystępniej. Efekty bywają fatalne – wspomnijcie choćby tragiczne filmy Stephena Hereka z 1993 (w którym Aramis wali pięścią w twarz Kardynała), czy – jeszcze gorszy – Petera Ramsa z 2001 (w którym d’Artagnan walczy szablą i kung-fu). Może być zresztą gorzej – za następną ekranizację bierze się Paul W. S. Anderson, czyli człowiek od „Resident Evil” i pochodnych. Tymczasem Juncker zdecydował się na ukazanie całej treści książki mniej więcej w wersji Dumasa, z pewnymi drobnymi zmianami. Należy do nich całkowite powierzenie narracji d’Artagnanowi. W książce, choć oczywiście Gaskończyk jest postacią dominującą, czasem protagonistą bywa Konstancja Bonnacieux, czasem milady, czasem słuchamy rozmów, których d’Artagnan poznać nie mógł – komiksie te zdarzenia d’Artagnan poznaje z opowieści innych. Inne zmiany to drobiazgi na poziomie pojedynczej sceny (w pojedynku z gwardzistami d’Artagnan Jussaca jedynie rani, w komiksie zabija, nie ma problemu z koniecznością dorobienia skradzionych spinek, etc). To detale, bo w ogólnej treści komiks Junckera jest wierny Dumasowi. Ale nie treść jest ważna, ale duch tej opowieści.
I tu następuje drugie zaskoczenie. Bo to, że czytamy tę samą historię, wcale nie znaczy, że taką samą. Juncker przedstawia te same fakty, ale zupełnie inaczej obrazuje ich tło. Nadaje historii Atosa, Portosa, Aramisa i d’Artagnana pozory… realizmu. Przyzwyczailiśmy się do wizji muszkieterów jako wcielenia szlachetności, braterstwa (jeden za wszystkich, wszyscy za jednego), odwagi. Tymczasem postacie w ujęciu Junckera nabierają ludzkich cech. D’Artagnan przed swym pierwszym pojedynkiem zwyczajnie się boi, strach ogarnia go całego, choć nie przeszkadza odnieść zwycięstwo (w powieści była mowa o obawie, ale też ekscytacji). Relacje między muszkieterami też bywają niejednoznaczne – jest, oczywiście, przyjaźń, wsparcie, ale są też chwile, w których d’Artagnan szczerze mówi, że Atos go naprawdę wkurza, Portos irytuje, a Aramisa ma dość. Zresztą sami bohaterowie bywają też inni, prawdziwsi. D’Artagnan nie jest już sympatycznym zadziornym chłopcem, ale młodym szlachcicem nienajbystrzejszego umysłu, ale dużej ambicji, który do końca nie rozumie świata i chce działać według własnych reguł, za co regularnie dostaje po tyłku. Nic z romantyzmu nie ma też w jego kontaktach z kobietami – to raczej zaspokajanie prostych żądz, chęć wykorzystywania kobiet dla własnej przyjemności. Nie lepiej jest z resztą ekipy. Atos z kolei jawi się jako osoba żyjąca przede wszystkim swym miłosnym rozczarowaniem z przeszłości (rozstrzygnięcie sprawy milady zakrawa tu dużo mocniej o zbrodnię i wypaczenie sprawiedliwości niż w powieści), Portos to cwaniaczek, szukający łatwego zarobku, Aramis to nieco zblazowany poeta. Niby te cechy były zarysowane u Dumasa, ale u Junckera wychodzą na pierwszy plan, dzięki czemu ma się wrażenie, że zna on muszkieterów lepiej od ich twórcy. Dodatkowo, twórca właśnie koncentruje się na postaciach, wyborach, decyzjach, motywacjach na drugi plan odstawiając przygodową otoczkę. Tam gdzie Lester w filmie wprowadzał dodatkowe sceny pościgów i pojedynków, tam Juncker walkę potrafi skwitować jednym prostym kadrem, by potem rozbudować scenę rozmowy czy wręcz osobistych przemyśleń. Dzięki temu mamy wrażenie obcowania z dziełem dużo głębszym, niż byśmy mogli się tego spodziewać po adaptacji „Trzech muszkieterów”.
Wreszcie zaskoczenie trzecie, choć być może lepiej by je nazwać pierwszym, bo rzuca się w oczy przy pierwszym kontakcie z tym komiksem – rysunek. Sięgając po komiksowych muszkieterów spodziewamy się raczej czegoś realistycznego, barwnego, ze szczegółowym oddaniem kolorytu epoki, strojów, twarzy bohaterów. Tymczasem Juncker decyduje się na daleko idące uproszczenie. O ile jeszcze w rysowaniu tła mamy tu czasem konturowość, ale przeważnie pewien przyzwoity poziom szczegółowości, to już twarze bohaterów rysowane są w sposób bardzo symboliczny. Juncker przyjmuje tu bardzo ciekawą stylistykę – nie koncentruje się na rysach, lecz na emocjach, wyrażanych przez daną fizys. Zaryzykuję twierdzenie, że jest w tym coś z mangowej ekspresji w mimice, choć oczywiście komiks jest od mangi raczej odległy. W każdym razie nie ma żadnego problemu z odczytaniem uczuć danego bohatera w każdej scenie, rzekłbym, że są one dominującą informacją przekazywaną w tym komiksie. Co oczywiście znakomicie koresponduje z psychologiczną koncepcją prowadzenia narracji. Do tego wypada jednak dorzucić kapitalne pomysły na komponowanie kadrów, aby niosły ze sobą jak najwięcej istotnej informacji, ale także znakomite pomysły na plansze – czego najlepszym obrazem będzie pokazana na kilku zbliżonych kadrach scena egzekucji milady. Ach, jeszcze kapitalny pomysł na rozdzielanie informacji, w których d’Artagnan uczestniczy (komiks, mniejsza szczegółowość) od tych, o których opowiada (czerń i biel, większy detal). W sumie graficzny majstersztyk.
Czytając „Dziennik kadeta” miałem cudne wrażenie, że w starej książce Aleksandra Dumasa są treści, które wciąż i wciąż pozwalają na jej nowe odczytanie, że komiks jest doskonałym medium, potrafiącym kreatywnie odnosić się interpretacji literatury i że ten mariaż może pozwolić jeszcze na wiele wzruszeń. Których nie zabrakło mi przy lekturze znakomitego albumu Nicolasa Junckera.