Kilka miesięcy po wydaniu w naszym kraju znakomicie przyjętego komiksu „Landru” w renomowanej serii Egmontu „Plansze Europy” ukazało się właśnie drugie dzieło Francuza Christophe’a Chabouté’a. Trzyczęściowy „Czyściec” to historia zupełnie innego rodzaju – obyczajowa opowieść z elementami grozy i fantastyki, której główny bohater musi użerać się nie tylko z występnymi kapitalistami, ale i własnym sumieniem.
Nie rób drugiemu, co tobie niemiłe
[Christophe Chabouté „Czyściec” - recenzja]
Kilka miesięcy po wydaniu w naszym kraju znakomicie przyjętego komiksu „Landru” w renomowanej serii Egmontu „Plansze Europy” ukazało się właśnie drugie dzieło Francuza Christophe’a Chabouté’a. Trzyczęściowy „Czyściec” to historia zupełnie innego rodzaju – obyczajowa opowieść z elementami grozy i fantastyki, której główny bohater musi użerać się nie tylko z występnymi kapitalistami, ale i własnym sumieniem.
Christophe Chabouté
‹Czyściec›
Christophe Chaboute (rocznik 1967) przebojem wdarł się na polski rynek komiksowy. Wydany w sierpniu ubiegłego roku „
Henri Désiré Landru” – będący swoistą wariacją na temat słynnego francuskiego seryjnego mordercy, skazanego w lutym 1922 na zgilotynowanie za spowodowanie śmierci jedenastu osób, w tym dziesięciu kobiet – bezsprzecznie był wydarzeniem. Nic więc dziwnego, że Egmont postanowił sięgnąć po kolejne dzieła urodzonego w okolicach alzackiego Strasburga scenarzysty i rysownika. Tym razem wybór padł na wcześniejszą pracę Francuza – trzyczęściowy „Czyściec”, który pierwotnie ukazywał się w latach 2003-2005. W Polsce zdecydowano się wydać całość w jednym tomie. Jak najbardziej słusznie, ponieważ przedstawiona przez Chaboute’a historia – choć rozpisana na trzy albumy – to w zasadzie rozbudowany one-shot.
Benjamin Tartouche to samotny dwudziestosiedmiolatek, specjalista od grafiki komputerowej, któremu po dłuższym okresie niepowodzeń wreszcie zaczyna się w życiu wieść. Najpierw po zmarłej ciotce odziedziczył wspaniały dom, później dostał dobrze płatną pracę i na poczet przyszłych zarobków zainwestował w nowy sprzęt. Jedyne, czego mu brakuje, to bliskiej osoby; jego przyjaciel Phil wyjechał bowiem niedawno do Kanady. Ale i to może się niebawem zmienić, ponieważ – jak zauważył Benjamin – w mieszkaniu naprzeciwko mieszka niezwykle atrakcyjna rudowłosa dziewczyna. Na amory przyjdzie jednak czas później, najpierw trzeba zadbać o sprawy doczesne. Tartouche udaje się więc do znajdującej się nieopodal jego posiadłości firmy ubezpieczeniowej Roberta Trusquina, by wykupić odpowiednią polisę. Ma nosa. W nocy w jego domu wybucha pożar, od śmierci w płomieniach ratują go strażacy. Ale co z tego, skoro wszystko inne zostaje doszczętnie spopielone. Chłopak przenosi się na razie do hotelu, mając nadzieję, że ubezpieczalnia Trusquina szybko uwinie się z wypłatą odszkodowania. Nic bardziej mylnego!
Benjamin – jak pamiętny Józef K. z „Procesu” Franza Kafki – wpada prosto w tryby absurdalnej biurokratycznej maszyny. Aby można mu było wypłacić pieniądze, trzeba najpierw oszacować straty; w tym celu potrzebne są faktury i rachunki za kupione wyposażenie i sprzęt – ale te spłonęły w pożarze. Na dodatek chłopak nie może sobie nawet wyrobić nowych dokumentów, ponieważ, zgodnie z wprowadzonymi właśnie zasadami bezpieczeństwa, by zostać wpuszczonym do siedziby władz miejskich, musi przedstawić jakiś dowód tożsamości – ten również pozostał na pogorzelisku. Z dnia na dzień staje się więc człowiekiem wyrzuconym poza nawias społeczeństwa, dla państwa praktycznie przestaje istnieć. Po wyrzuceniu z hotelu, za który nie ma czym zapłacić, Tartouche ląduje na ulicy. Staje się kloszardem, jedzenie wygrzebuje ze śmietnika, sypia w schronisku dla bezdomnych, niejeden raz zatrzymuje go policja. Aż wreszcie – w wyniku nieszczęśliwego zbiegu okoliczności – trafia do… Czyśćca.
O tym, co stanie się z nim dalej – czytaj: czy trafi do Nieba czy też do Piekła – zdecyduje w dużym stopniu on sam. W tym celu Benjamin musi wrócić na Ziemię jako duch (wewnętrzny głos i sumienie w jednym) i wypełnić najważniejszą swą misję – znaleźć choć jednego grzesznego człowieka i sprowadzić go na dobrą drogę. Nie będzie to jednak, wbrew pozorom, wcale takie proste. Ale gdy ma się na wykonanie zadania całą wieczność, istnieje przynajmniej cień nadziei, że zostanie ono zwieńczone sukcesem. Szukając odpowiedniego kandydata na nawrócenie, Tartouche spotyka samych starych znajomych: ubezpieczyciela Trusquina, pracującego dla niego rzeczoznawcę Huberta Polastrona oraz rudowłosą piękność, która wpadła mu w oko od razu po przeprowadzce do odziedziczonego po ciotce domu. Ich losy nieoczekiwanie splatają się ze sobą, doprowadzając przy okazji w finale do wyjaśnienia przyczyn nagłego załamania się szczęścia Benjamina.
„Czyściec” prezentuje nam zupełnie innego Chaboute’a niż ten, którego mieliśmy okazję poznać podczas lektury „
Henri Désiré Landru”. Tamten czarno-biały komiks, przywodzący na myśl kryminały noir, był historią, której zakończenie znane było od samego początku (skazanie i wykonanie wyroku na głównym bohaterze); w przypadku opowieści o Tartouche’u autor, nie będąc zobowiązanym do trzymania się faktów historycznych, mógł sobie pofolgować. Stąd cały wątek fantastyczny, zahaczające o dość makabryczne poczucie humoru sceny (a przede wszystkim dialogi) rozgrywające się w tytułowym Czyśćcu (księga druga), wreszcie wcale nie zawoalowana krytyka systemu prawno-ekonomiczno-politycznego, który z jednej strony umożliwia dokonywanie przekrętów na wielką skalę (księga pierwsza), z drugiej zaś – otwiera drogę do kariery wszelakiej maści cwaniakom i kombinatorom (księga trzecia).
Od strony graficznej różnice, w porównaniu z „Landru”, także są spore. Kolorowe plansze „Czyśćca” – ze swoim autentyzmem w odzwierciedleniu postaci i plenerów – wpisują się w tradycyjny nurt komiksu frankofońskiego. Nawet sekwencje w zaświatach przedstawione zostały z dużą dozą realizmu. Fabuła, choć miejscami dość schematyczna, płynnie i bezboleśnie zmierza ku finałowi. Ten jednak wydaje się zbyt szczęśliwy, jak na dość ponure przeżycia, które wcześniej były udziałem głównego bohatera. Trochę szkoda, bo tym samym Chaboute, zamiast pójść drogą mrocznej opowieści o odkupieniu, czy też – w szerszym kontekście – o zbrodni i karze, w ostatniej księdze niebezpiecznie skręcił w stronę ckliwego melodramatu. Jakby zabrakło mu odwagi… A może miał już w głowie ewentualną filmową adaptację komiksu, bo dla scenarzystów z Hollywood „Czyściec” to znakomity materiał wyjściowy.