M. John Harrison
Prezentujemy fragment powieści M. Johna Harrisona „Nova Swing”. Książka ukazała się nakładem wydawnictwa MAG.
M. John Harrison
Nova Swing
Prezentujemy fragment powieści M. Johna Harrisona „Nova Swing”. Książka ukazała się nakładem wydawnictwa MAG.
M. John Harrison
‹Nova Swing›
Vic Serotonin siedział w barze na Straint Street, tuż poza aureolą strefy zdarzenia Saudade, pogrążony w rozmowie z grubasem z innej planety, posługującym się imieniem Antoyne. Całą noc spędzili na grze w kości. Zbliżał się już świt i lokal wypełniało wypełzające z ulicznych latarń brązowe światło, jaskrawe, lecz zarazem dość słabe.
– Nigdy nie byłem wewnątrz – przyznał grubas, mając na myśli strefę zdarzenia – ale sądzę…
– Antoyne, jeśli masz zamiar opowiadać bzdury, nawet nie zaczynaj – ostrzegł go Serotonin.
Grubas zrobił urażoną minę.
– Kup sobie następną kolejkę – poradził mu Vic.
Bar był usytuowany mniej więcej w połowie długości Straint Street, wąskiej, zatłoczonej ulicy pełnej jednopiętrowych budynków. Jakieś dwie trzecie z nich miało okna zabite deskami. Jak na wszystkich ulicach w tej części Saudade, roiło się tu od kotów, zwłaszcza o świcie i o zmierzchu, gdy przekraczały w obie strony granicę strefy zdarzenia. Zapewne z tego właśnie powodu bar nosił nazwę Czarny Kot, Biały Kot. Był tu obity cynkową blachą kontuar, trochę za wysoki, by można było przy nim wygodnie usiąść. Szereg butelek zawierających płyny o nieprawdopodobnych kolorach. Kilka stolików. Długie okno łatwo zachodziło parą, ale nie przeszkadzało to nikomu poza Antoyne’em. Rankiem bar wypełniał smród czosnku, utrzymujący się po nocy. Niekiedy wyczuwało się też odór stęchlizny, jakby po ciemku coś zakradło się tu z aureoli strefy zdarzenia i po kilku próbach oddychania barowym powietrzem dokonało żywota pod stolikiem w rogu. Operatory-cienie wisiały wysoko w spojeniach ścian z sufitem, jak pajęczyny. Nie miały tu zbyt wiele do roboty.
Vic – to był skrót od Vico, imienia popularnego na Scienza Nuova, gdzie się urodził – spędzał w barze większość dni. Tu się stołował i tu prowadził swój interes. Bar służył mu też jako skrytka pocztowa oraz miejsce spotkań z klientami, przede wszystkim jednak był tak zwaną meliną wyjściową, ulokowaną w korzystnym miejscu – niezbyt daleko od strefy zdarzenia, lecz nie na tyle blisko, by jego efekty były wyczuwalne. Lokal miał też inną zaletę: Vica łączyły przyjazne stosunki z jego właścicielką, kobietą o nazwisku Liv Hula, która nie wynajęła kierownika, lecz osobiście prowadziła lokal przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ludzie uważali ją za barmankę, ale to jej nie przeszkadzało. Nie miała w zwyczaju narzekać. Była jedną z tych kobiet, które zapadają się w siebie po czterdziestce – niska, chuda, siwe, ostrzyżone na jeża włosy, kilka inteligentnych tatuaży na muskularnych przedramionach i wyraz twarzy sugerujący, że nieustannie błądzi gdzieś myślami. W barze grała muzyka. Liv Hula lubiła alternatywne rytmy i słonowodny dub, popularne przed kilku laty.
– Hej, daj grubasowi spokój – skarciła Vica. – Każdy ma prawo do swojego zdania.
Serotonin spojrzał na nią ze zdumieniem.
– Nawet nie zamierzam ci odpowiadać.
– Miałeś kiepską noc, Vic?
– Powinnaś to wiedzieć. Byłaś tu ze mną.
Nalała mu kolejkę rumu Black Heart, a grubasowi tego, co tam właściwie pił.
– Powiedziałabym, że byłeś tu sam, Vic – sprzeciwiła się. – Przez większość czasu.
Oboje parsknęli śmiechem. Potem spojrzała w stronę otwartych drzwi baru za jego plecami.
– Chyba masz klientkę – oznajmiła.
Kobieta stojąca w wejściu była nieco za wysoka, by nosić modne aktualnie buty na obcasach. Miała długie, szczupłe dłonie, a jej wygląd sugerował wewnętrzny spokój zmieszany z nerwowością, co często widziało się u turystek. Otaczała ją aura niepewności. Sprawiała wrażenie eleganckiej, lecz jednocześnie zakłopotanej, jakby musiała dopiero się uczyć nosić ubranie albo ten talent nie rozkwitł w niej do końca. Mogłoby się zdawać, że zgubiła drogę. Przyszła do baru odziana w czarny dwuczęściowy kostium, złożony ze skąpego, ciasnego żakietu oraz sięgającej połowy łydek spódnicy z kontrafałdą, na który włożyła długie futro barwy miodu. Stała w drzwiach wyraźnie skrępowana. Zza jej pleców do środka napływał zimny blask Straint Street. W świetle padającym przez okno jej twarz nie prezentowała się zbyt korzystnie.
– Przepraszam, czy…
Tak brzmiały pierwsze słowa kobiety.
Gdy tylko się odezwała, operatory-cienie natychmiast się rozwinęły i napłynęły ku niej ze wszystkich kątów sali, by wirować wokół jej głowy jak duchy, nietoperze, kawałki papieru, dym albo staruszki ściskające antyczne medaliony z kosmykami włosów. Potrafiły rozpoznać przedstawicieli warstw uprzywilejowanych.
– Ojej – szeptały. – Cóż za piękne dłonie.
– Czy możemy w czymś…
– Możemy ci w czymś pomóc, skarbie?
– Cóż za piękne, piękne dłonie!
Liv Hulę wyraźnie to rozbawiło.
– Do mnie nigdy tak nie mówią – przyznała, zwracając się do kobiety w futrze. Nagle ujrzała wizję własnego życia, wypełnionego niemal wyłącznie ciężką harówką, nawet w rzadkich, pamiętnych chwilach uniesienia.
– Chodzi ci o Vica. On siedzi tam – oznajmiła.
Zawsze wskazywała go klientom, a potem umywała ręce. Tym razem Vic się ucieszył. Miał mało pracy. To był kiepski rok, choć liczba statków stojących w turystycznym porcie na to nie wskazywała. Vic miał się za inteligentnego, pełnego determinacji człowieka, ale kobiety uważały go za słabego i rozdzieranego konfliktami. Były jednak skłonne uważać to za nieudaną próbę udawania zniewieściałości, co wydawało im się atrakcyjne. Vic żłopał w barze z Grubym Antoyne’em i Liv Hulą już od kilku tygodni, lecz nadal wyglądał młodo jak na swój wiek. Zwrócił się w jej stronę, trzymając ręce w kieszeniach, i nieznajoma skierowała się ku niemu, jakby był jedynym punktem orientacyjnym dostępnym w barze. Im bliżej podchodziła, tym mniej pewnie wyglądała. Jak większość klientów, nie wiedziała, od czego zacząć.
– Chcę, żebyś mnie tam zaprowadził – odezwała się wreszcie.
Vic uniósł palec do ust. Wolałby usłyszeć mniej śmiałe słowa.
– Nie tak głośno – zasugerował.
– Przepraszam.
Wzruszył ramionami.
– Nie ma sprawy.
– Wszyscy tu jesteśmy przyjaciółmi – zapewniła Liv Hula.
Vic obrzucił ją pytającym spojrzeniem, które po chwili przerodziło się w uśmiech.
Kobieta również się uśmiechnęła.
– Do strefy zdarzenia – uściśliła, jakby ktokolwiek mógł mieć wątpliwości.
Na jej gładkiej twarzy odbiły się jakieś nie do końca zrozumiałe dla Vica tęsknoty. Mówiąc, odwróciła od niego wzrok. Powinno mu to dać do myślenia, on jednak zaprowadził ją do stolika, gdzie przez pięć minut rozmawiali ze sobą cicho. Zapewnił ją, że nic nie mogłoby być łatwiejsze od tego, czego pragnie. Musiała jednak zdawać sobie sprawę z ryzyka. Nie wolno było lekceważyć czyhających tam zagrożeń. Postąpiłby głupio, gdyby nie powiedział jej tego jasno. Głupio i nieodpowiedzialnie, dodał. Pieniądze przeszły z rąk do rąk. Potem oboje wstali i opuścili bar.
– Kolejny jeleń przy paśniku – mruknęła Liv Hula, tak głośno, że Vic przystanął w drzwiach.
Antoyne przechwalał się, że był nawigatorem u Eda Chinola. Spędzał dni, wsparty łokciami o bar, gapiąc się na K-statki, opadające z nieba nad domami po przeciwnej stronie ulicy. Większość ludzi wątpiła, by rzeczywiście z kimkolwiek latał, ale potrafił pojąć aluzję i trzymać gębę na kłódkę. Poza tą opowieścią mówił o sobie tylko jedno:
– Grubas imieniem Antoyne gówno wszystkich obchodzi.
– Pod tym względem masz świętą rację – powtarzała mu często Liv Hula.
Po wyjściu Vica, w barze zapadła cisza. Operatory-cienie uspokoiły się i wróciły do kątów pod sufitem, przywracając im znajomy wygląd. Antoyne przyjrzał się stolikowi, a potem przeniósł wzrok na Liv Hulę. Mogłoby się zdawać, że zaraz zaczną rozmawiać o Vicu albo o kobiecie, ale żadne z nich nie miało nic do powiedzenia. Grubas był zły na Liv Hulę za to, że broniła go przed Vikiem Serotoninem. Odsunął nagle krzesło. Nogi mebla zgrzytnęły płaczliwie na drewnianej podłodze. Antoyne wstał, podszedł do okna i starł z niego parę otwartą dłonią.
– Jest jeszcze ciemno – zauważył.
Liv Hula musiała przyznać, że to prawda.
– Hej – dodał. – To Joe Leone.
Kontynuacja "Światła"?