Zamieszczamy fragment powieści Pawła Matuszka „Kamienna Ćma”. Książka ukazała się nakładem wydawnictwa MAG.
Paweł Matuszek
Kamienna Ćma
Zamieszczamy fragment powieści Pawła Matuszka „Kamienna Ćma”. Książka ukazała się nakładem wydawnictwa MAG.
Paweł Matuszek
‹Kamienna Ćma›
Nie badaj zjawisk – badaj umysł.
Padmasambhawa
Wszystko uczestniczy w myśleniu.
Heraklit z Efezu
Moją obsesją są czynności umysłu niezaprzęgniete do działania.
Don DeLillo
Spytacie być może: „Czy aby jesteś pewien, że ta legenda to prawda?”. A czy to ma znaczenie, jaka jest naprawdę otaczająca mnie rzeczywistość, jeżeli pomogła mi żyć, czuć, że jestem, i czuć, kim jestem?
Charles Baudelaire
Stojąc na szczycie niewielkiego wzgórza, Beddeos obserwował wieżę przez mosiężną lunetę. Przysadzista, stożkowata, ociężale połyskiwała w okularze metaliczną szarością. Jedynym ruchomym elementem były leniwie obracające się łopaty elektrowni wiatrowej, osadzonej na solidnej kratownicy wyrastającej z boku budowli. Obok stał otwarty szlaban, a za nim zaczynała się pustynia. Beddeos odłożył lunetę. Teraz jego strażnica miała wielkość kciuka i było widać, że znajduje się dokładnie na granicy między rzadkim, jałowym lasem a kamienistą pustynią. Ten widok zawsze sprawiał, że chłód ciążył mu w żołądku. Niskie, karłowate drzewa i nieregularne obszary porośnięte ostrą trawą i kolczastymi krzewami kończyły się jak ucięte nożem, ustępując miejsca kamieniom, diunom lepkiego piasku i żwirowym osypiskom. Wyglądało to jak linia wytyczona na mapie. Tu las, tam pustynia, a pośrodku wieża strażnicza, cesarski ostaniec ze szlabanem, do którego prowadził brukowany trakt. Wokół ani śladu muru. Czego tu pilnować? Wieży wielkości kciuka?
Tyfon twierdzi, że wiele tysiącleci temu stały tu solidne mury, ale pochłonęła je żarłoczna pustynia. Trudno w to uwierzyć, choć niektóre głazy mają zaskakująco regularne kształty, jakby wykuto je w konkretnym celu. Z pustynią jednak nigdy nie wiadomo.
Ile lat spędził w tym miejscu? Nie wiedział. Jak się tu znalazł? Nie potrafił sobie przypomnieć. Kiedyś po prostu obudził się w wieży. Tyfon oprowadził go po strażnicy, zapoznał z obowiązkami. Traktował go z szacunkiem, ale Beddeos od samego początku miał pewność, że to kara, zesłanie, dożywotnia banicja. I ta pewność nigdy go nie opuściła.
Wiele razy bezskutecznie starał się dotrzeć do wspomnień sprzed zesłania. Co robił, zanim tu trafił? Gdzie mieszkał? Za co został ukarany? Nie umiał odpowiedzieć na żadne z tych pytań. Siłując się z własną pamięcią, prędzej czy później uwalniał coś na kształt wspomnienia, zawsze przybierającego tę samą postać – rześkiego zapachu szybko płynącej rzeki, który unosi się w niesamowitym mieście wykutym w ścianach ogromnego kanionu. Beddeos nie traktował tego przebłysku pamięci zbyt poważnie, bo wydawał się jeszcze dziwniejszy niż ta wieża na odludziu.
Zszedł ze wzgórza i wrócił do strażnicy. Tyfon krzątał się w kuchni. Jego mechanizm terkotał na najwyższych obrotach. Metalowe ramiona wirowały nad patelnią. Białe kiełbaski z puszki kręciły się wśród marynowanych warzyw. Skwierczał tłuszcz. Jedyny towarzysz Beddeosa był topornym, cylindrycznym urządzeniem osadzonym na dwóch solidnych gąsienicach. Z górnej części korpusu odchodziły dwa długie, wieloprzegubowe i bardzo zręczne ramiona, a nad nimi obracała się masywna półkula głowy, łypiąca błyszczącym, soczewkowym okiem, osadzonym w czymś, co przypominało krótką lunetę. Tyfon dorównywał mu wzrostem, był bardzo inteligentny i wypowiadał się za pośrednictwem wąskiego wyświetlacza umieszczonego na korpusie, dokładnie między jego ramionami. Potrafił gotować i reperować maszyny. Dobrze znał okoliczne tereny i obowiązki strażnika. Jego pomoc była nieoceniona. Dlatego Beddeos bardzo o niego dbał i częściej niż należało konserwował elektrownię wiatrową, wraz z podłączonymi do niej blokami akumulatorów oraz systemem ładowania baterii Tyfona.
Beddeos traktował go jak przyjaciela.
Tyfon przerzucił kiełbaski z warzywami na cynowy talerz, który postawił na stole.
– Skąd wiedziałeś, że wracam? – zapytał Beddeos, siadając do jedzenia.
Zaklekotał wyświetlacz.
zawsze spędzasz tam
tyle samo czasu
poza tym widać cię z góry
Beddeos przeżuł i połknął spory kęs jednej z kiełbasek, które same w sobie nie były zbyt smaczne, ale Tyfon potrafił sprawić, że w połączeniu z równie nijakimi marynowanymi warzywami tworzyły znakomite, soczyste danie.
– Byłeś na górze?
– Oczywiście…
Beddeos zawahał się i zobaczył jak mimowolnie zadrżała mu ręka, w której trzymał widelec. Przełknął ślinę i słony posmak sosu.
– Widziałeś go?
Nie poczuł ulgi. Olbrzym na pewno przyczaił się w okolicy. Beddeos skończył jeść i oddał talerz Tyfonowi. Patrzył, jak maszyna myje naczynia.
– Od zachodu niebo zaciąga się chmurami. Może będzie padać.
mój barometr mówi co innego
– A co ci mówią soczewki?
to nie są chmury
tylko kłęby kurzu
będziemy mieli gości
Beddeos podszedł do brudnego iluminatora. Przetarł dłonią pancerne szkło. Nad lasem unosiły się zwały ciemnego pyłu. Już nie wyglądały jak chmury.
– Co ich tu wszystkich sprowadza?
studnia
poczta
punkt wymiany
Beddeos nigdy nie miał pewności czy Tyfon żartuje, czy nie.
Beddeos pobiegł do obserwatorium – kolistego pomieszczenia, mieszczącego się na najwyższej kondygnacji wieży. Spojrzał w stronę traktu, który szerokim łukiem wcinał się w rzadki, karłowaty las. Uniósł lunetę. Gęstniejące kłęby kurzu przysłaniały widok, ale od czasu do czasu połyskiwał w nich gigantyczny, łuskowaty pancerz.
W wieży nie było schodów. Piętra połączono łagodnymi pochylniami, żeby Tyfon mógł bez trudu dotrzeć w każde miejsce strażnicy. Beddeos słyszał, jak maszyna powoli pnie się do góry, chrzęszcząc stalowymi gąsienicami. W końcu stanęła obok niego. Zawirował wyświetlacz.
tak myślałem
to tagrus
lepiej pójdę i udrożnię zawór
Beddeos kiwnął głową.
– I sprawdź, czy nikt nie stoi pod drzwiami. Czasami wysyłają kogoś przodem, żeby przyśpieszyć procedurę. Ciekawe czy ich znamy?
– Nie, czekaj. Sam sprawdzę. Zajmij się zaworem. Lepiej ci to wychodzi.
Tyfon zawrócił w miejscu i pojechał w dół. Przez chwilę Beddeos szedł za nim, ale zostawił go na wysokości kwatery. Dwa półkoliste pomieszczenia, połączone skrzypiącymi drzwiami, przypominały klasztorne cele. W jednym mieściły się spora szafa na ubrania, rozchybotane krzesło oraz wąskie łóżko z drewnianą ramą, na której wisiała moskitiera. A w drugim sekretarzyk, twardy, ale wygodny fotel obity wypłowiałym suknem i pusta półka na książki. Beddeos odłożył lunetę i sięgnął po kuszę. Z trudem napiął cięciwę – mechanizm był zardzewiały i stawiał opór – a potem nałożył bełt. Nie potrafił się nią posługiwać i nigdy nie musiał, ale czuł się pewniej, gdy trzymał ją w rękach. Upewnił się, że bezpiecznik jest we właściwej pozycji, i zszedł na parter. Już miał spojrzeć przez wizjer umieszczony w pancernych drzwiach, kiedy coś w nie stuknęło. Drgnął. Z zewnątrz dobiegł przytłumiony głos.
– Beddeos?! Hej! Jesteś tam?!
Strażnik uśmiechnął się i odblokował drzwi. Masywny prostokąt grubej stali odchylił się na bok. Na zewnątrz, wśród kamieni kucał Tahu, jeden z trutli. Był mały, pokryty krótką szarą sierścią i zarówno na dwóch, jak i na czterech kończynach poruszał się z taką samą zręcznością.
– Nie mierz do mnie, bo będzie nieszczęście – zasugerował Tahu.
– Miałbym wreszcie świeże mięso – parsknął rozbawiony Beddeos i opuścił kuszę. Nie ukrywał, że cieszy się na jego widok. Tahu był jednym ze zwiadowców, którzy patrolowali teren na trasie przejścia tagrusa. Dwa, może trzy lata temu niedaleko wieży Beddeosa dopadł go wielki drapieżny owad, którego Mali Ludzie króla Orfy nazywają tyczkonogim gavusem. Na szczęście, w strażnicy zatrzymali się wtedy czterej tulpa. Co to był za widok!