Zamieszczamy fragment zbioru felietonów Jacka Dehnela „Młodszy księgowy”. Książka ukazała sie nakładem wydawnictwa W.A.B.
Jacek Dehnel
Młodszy księgowy. Felietony o książkach, czytaniu i pisaniu
Zamieszczamy fragment zbioru felietonów Jacka Dehnela „Młodszy księgowy”. Książka ukazała sie nakładem wydawnictwa W.A.B.
Jacek Dehnel
‹Młodszy księgowy. Felietony o książkach, czytaniu i pisaniu›
Ostatnio znowu wygospodarowałem w moim kalendarzu-karneciku trochę terminów i przemierzam Polskę wzdłuż i wszerz, docierając na kolejne spotkania autorskie. W miastach dużych, w miastach małych, na północy, na południu, w Kongresówce, w Galicji, w pruskim zaborze (różnice chociażby w punktualności tak oczywiste, że nie będę nawet wspominał), w bibliotekach, w ośrodkach kultury, z okazji, bez okazji, rozmaicie.
Uczestniczenie w spotkaniach autorskich to dziwny sposób spędzania czasu. I dla autora, i dla publiczności. Specjalnie piszę „spędzanie czasu”, a nie „spędzanie czasu wolnego”, bo różnie z tym bywa; czasem to rozrywka, czasem ciężka praca. I dla autora, powtórzę, i dla publiczności. Wysłuchiwanie nudnych, mamrotanych pod nosem odpowiedzi na nudne, mamrotane pod nosem pytania, przetykanych w dodatku nieudolnym dukaniem autora, który usiłuje zachwycić wyimkami z dzieł własnych, choć boi się jak ognia publicznych wystąpień, jest męką. Ale taką samą męką jest borykanie się z grupą niezainteresowanych obywateli, których z jakichś powodów spędzono do ośrodka kultury, nęcąc darmowymi ciasteczkami i kawą albo innymi jeszcze profitami. Opowiadała mi ostatnio Marta Podgórnik o takim nieszczęsnym spotkaniu publiczności z poetami śląskimi. Zawieziono ich do jakiejś wielkiej sali, w ratuszu czy w domu kultury, i posadzono za stołem prezydialnym (obowiązkowe zielone sukno i mineralna) naprzeciwko tłumu widzów, wśród których przeważała młodzież licealna.
– Ale dlaczego tu jest tylu młodych? – spytał któryś z poetów. – W tygodniu to jeszcze, klasy… ale w sobotę?
– Bo oni odpracowują wolny dzień – objaśniła ich prowadząca, zresztą nauczycielka, jak się później okazało.
(…)
Prawdziwa cnota: krytyk się boi
Kiedy miałem lat sześć, nie chciałem być strażakiem ani żołnierzem, ale gdyby mnie kto spytał, czy chciałbym zostać krytykiem literackim, to z pewnością też bym zaprotestował. Nie żebym nie cenił tej profesji – przeciwnie, cenię ją bardzo wysoko. I dlatego właśnie uważam, że nie mam do niej najmniejszych kwalifikacji. Do „Łossskotu” nająłem się jako użytkownik, a nie krytyk kultury, i tak samo przyjmując rubrykę w Wirtualnej Polsce, widzę siebie nie jako krytyka, ale czytelnika, który chce się od czasu do czasu podzielić kilkoma nieprofesjonalnymi uwagami o książkach, które przeczytał.
Zdrowy rozsądek podpowiada, że poeci i prozaicy nie powinni brać się do krytyki literackiej, podobnie jak malarze nie powinni się parać krytyką artystyczną, a muzycy – muzyczną. Choćby dlatego, że środowisko artystów, bez względu na uprawianą sztukę, składa się w sporej części z ludzi niebywale ambitnych, łaknących sławy, nadwrażliwych, obrażających się łatwo o każdą recenzję, która nie jest hymnem pochwalnym, a do tego połączonych w rozmaite jawne i niejawne związki, koterie, stronnictwa, grupy wsparcia. Dlatego artysta-krytyk w ciągu dwóch sezonów straci prawie wszystkich znajomych, narobi sobie zaciekłych wrogów i zaprzepaści wszelkie szanse na serdeczny odbiór dzieł własnych przez środowisko w następnych dwóch czy trzech dziesięcioleciach.
Urażony twórca jest jak zraniony słoń: dekadę będzie cierpiał w milczeniu, co najwyżej wyżali się kumplom po piórze nad piwem w czasie jakiegoś pisarskiego festiwalu – ale przyjdzie ten czas, oj, przyjdzie, kiedy będzie miał okazję odkuć się na przeciwniku… i oj, odkuje się!
Stąd te wieloletnie vendetty, zwarcia całych stronnictw, prawdziwe literackie ustawki na łamach pism; redaktor Pytlasiński zjedża doktorowi Pituszkiewiczowi jego powieść w „Pypciu Prozy”, w następnym miesiącu w dziale recenzji „Pępucha Ducha” dr Pituszkiewicz wykpiwa eseje red. Pytlasińskiego. Albo subtelniej: Pytlasiński zjeżdża wiersze Aldony Pipkiewicz, o której wszyscy wiedzą, że jest kochanką Pituszkiewicza, za co Pituszkiewicz namawia Gerwazego Pupawę, żeby objechał Pikne poszwędy Stasia Polipa, lansowanego umiejętnie przez Pytlasińskiego.
Z drugiej jednak strony trzeba przyznać z niejakim wstydem, że przemieszanie środowiska pisarzy, krytyków i akademików jest odwieczne i właściwie nieuniknione. Po pierwsze: trudno zabronić poetom publikowania recenzji, a krytykom i doktorom polonistyki – pisania wierszy czy opowiadań, a wielu ma po temu inklinacje. Po drugie: mało kto zna się na literaturze tak dobrze, jak część wspólna tych trzech zbiorów, czyli piszący wykładowcy parający się krytyką literacką. I po trzecie wreszcie: obok krytyków, którzy zarzucili własną twórczość, mamy również znakomite przykłady poetów i prozaików piszących wspaniałe recenzje, studia, eseje krytyczne. Nic w tym dziwnego – z krytykami jest jak z szewcami, architektami czy mechanikami samochodowymi: zdarzają się i wybitni, i fatalni, a między nimi cały wachlarz średniaków. Czytelnik recenzji staje więc przed takim samym wyborem jak wtedy, kiedy kupuje warzywa czy wędliny – patrzy, kto jest uczciwy i wystawia dobry towar, a kto kantuje. W sklepiku naprzeciwko weźmie szynkę, bo świeża, i gruszki, bo prosto z drzewa, a w sklepiku na rogu za żadne skarby nie tknie niczego, bo albo zjełczałe, albo zsiadłe, albo zgliwiałe, albo transgeniczne.
Problem tyleż większy, że sklepy są przynajmniej sprawdzane, istnieją jakieś tam urzędy konsumenckie i inspekcje pracy. A krytykiem, podobnie jak poetą, może zostać każdy – opublikuje w niskonakładowym piśmie recenzję, i już wpisuje do CV „krytyk literacki”. I ktoś mu coś zrobi? Nikt. Całkowita bezkarność, zero strachu – no chyba, że chodzi o strach środowiskowy. Że jak on Pituszkiewiczowi, to Pytlasiński… wiadomo. Więc dla świętego spokoju zawsze wyważy: trochę posłodzi, trochę nosem pokręci, a najchętniej zejdzie w rejony nieocenne: streści książkę, użyje przymiotników: „interesujące”, „śmiałe”, „kontrowersyjne”, a także zwrotów: „może się niektórym podobać” i „może się niektórym nie podobać”. Mięciutko i nijako.
Co innego krytyk z prawdziwego zdarzenia, ten boi się co rusz, jak to człowiek odpowiedzialny. Krytyk prawdziwy czyta wszystko, co wyszło, wychodzi i wyjdzie w obiegu głównym, podziemnym i offowym. Pewna internautka napisała mi kiedyś, że współczuje Panu Bogu, który musi czytać wszystko, co jest publikowane – cóż, przynajmniej jeśli chodzi o literaturę polską, to z pewnością wyręcza go w tym Karol Maliszewski (nieprzypadkowo piszący teksty w cyklu „Maszyna do czytania”). Ale i tak kanon literatury polskiej, europejskiej i światowej jest w zasadzie nie do ogarnięcia w czasie jednego czytelniczego życia, a co dopiero pobocza i bezdroża literatury, trzeciorzędne tomiki wydawane nakładem, powiedzmy, Zakładu Inseminacji w Starej Miłosnej? Boi się zatem krytyk, że coś pominął. Kontekst jakiś, ułomek. Boi się, że przegapił perłę, co to wyszła w dwudziestu egzemplarzach na ksero w Mońkach. Albo w domu kultury na Bemowie. Boi się, że strzegąc niezawisłości sądów, tak bardzo będzie się starał nie pochwalić książki znajomego, że mu tę książkę przesadnie zjedzie; za to z tych samych powodów zbytnio pochwali tomik napisany przez kogoś, do kogo czuje osobistą antypatię. Boi się, że jeśli poleci czytelnikom powieść debiutanta Pipkiewicza, to Pipkiewicz następną powieść napisze byle jaką, a szkoda by było; jeśli zgani – to Pipkiewicz zarzuci pisanie, a szkoda by było. Też. Bo wokoło, wiadomo, łaknący sławy artyści, z wielkimi ambicjami, a wszyscy, co do jednego – nadwrażliwi.
Nie to co czytelnik. Czytelnik sobie czyta książkę powoli, nieprofesjonalnie, bez goniących terminów. Nie musi znać dzieł wszystkich Turgieniewa, Balzaka i Pereca, żeby powiedzieć coś o właśnie przeczytanej powieści. Może użyć słów ostrych i gwałtownych, zarówno w pochwałach, jak i w przyganach. Może wreszcie, jeśli mu przyjdzie ochota, odłożyć książkę na bok w połowie i pójść na spacer. Dlatego też, jako człowiek leniwy, skłonny do wygodnictwa i szanujący krytykę literacką, będę dla państwa pisał nie jako krytyk, ale jako czytelnik, amen.
Udana książka, ukazująca zdumiewająco szerokie spektrum zainteresowań autora, który jest prawdziwym człowiekiem renesansu, i prawdopodobnie jedyną tego rodzaju postacią w Polsce. Do Jacka Dehnela przylgnął przydomek "Polskiego Balzaca", chociaz jego niezwykła literacka płodność (w wieku niespełna 33 lat ma na koncie 14 książek!) i fantazja pozwalają go raczej określać nowym Kraszewskim. Bez wątpienia najciekawszy jest felieton poświęcony Tomaszowi Sobierajowi, unanemu fotografikowi i nabarwniejszej chyba postaci polskiego życia literackiego; chociażby dla tego tekstu, który wywołał ciekawą dyskusję w internecie i na łamach Migotań oraz Krytyki Literackiej warto te książkę kupić. Polecam!