Lorena Martín D.
Przedstawiamy fragment „Domu tajemnic” Loreny Martín D. Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Bukowy Las.
Lorena Martín D.
Dom tajemnic
Przedstawiamy fragment „Domu tajemnic” Loreny Martín D. Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Bukowy Las.
Lorena Martín D.
‹Dom tajemnic›
Marsylia, 1939
Port był wielki i zatłoczony, a pluskająca woda cuchnęła tranem. Maciek za ostatnie pesety kupił dla każdego plat du jour w pensjonacie przy nabrzeżu. Bardzo przepłacił, ale i tak jedli zachłannie. Po przedostaniu się przez granicę hiszpańską jakimś cudem dotarli do Perpignan, a potem, na pokładzie łodzi rybackiej, przez Zatokę Liońską do Marsylii. Nadal czuli na sobie smród setek ryb, które musieli wypatroszyć, żeby opłacić przejazd. Po jedzeniu Maciek poprowadził ich do budynku władz portowych, żeby kupić Ramirowi bilet na najbliższy statek do Ameryki.
Ramiro przeszył go spojrzeniem na wylot, ale nic nie powiedział, choć myśli miał mordercze. Skierował się z Leą w stronę drewnianych pali trzeszczących pod naporem fal. Kuśtykał, starając się oszczędzać zranioną stopę. Stanęli i czekali na Maćka,który wypytywał o miejsce na statku. Ramiro oparł łokcie na desce i zmrużył oczy, obserwując wypływającą na otwarte morze łódeczkę. Lea przyglądała mu się pytająco, ale on nic nie mówił, urażony. Tymczasem kremowy żagiel rozwinął się i wypełnił powietrzem, a łódka nabrała prędkości i mocno przechyliła, wyprostowali ją dopiero wychyleni przez drugą burtę marynarze. Na wodzie za nią błyskała smuga światła.
Ramiro zdawał sobie sprawę, że robi Lei przykrość tym upartym, niesprawiedliwym milczeniem. Ale jak miał jej powiedzieć, że serce pęka mu na tysiąc kawałków, bo niedługo się rozstaną?
– Popłyń ze mną– odezwał się w końcu.
– Co?!
– Do Meksyku. Popłyń ze mną.
Na jej twarzy odmalowało się niedowierzanie. Pokręciła głową.
–Moglibyśmy się pobrać, kiedy już… – urwał, bo nie potrafił wykrztusić z siebie tego, co pomyślał. Nie wolno mu przecież nic obiecywać.
Lea przycisnęła palce do jego warg, żeby nie kończył.
Ramiro objął ją wzrokiem. Podpierała się na łokciu;jej miedziane włosy falowały na wietrze, oczy były nieznośnie zielone, a nos po wielu dniach na słońcu cały pokrył się piegami. W jego wnętrzu coś zawyło, jak gdyby naśladując pokrzykiwania mew.
– Naprawdę. – Ramiro ze wszystkich sił usiłował utrzymać się w ryzach. – Nie chcę się z tobą rozstawać.
Jej spojrzenie posmutniało.
– W Polsce czeka na mnie ojciec. Ma prawo wiedzieć, że żyję. Poza tym muszę zobaczyć się z matką tamtego i przekazać jej, że syn oddał życie w przegranej sprawie.
– Był twoim kochankiem.
Przytaknęła.
– Kochałaś go?
– Byliśmy zaręczeni. Uważałam za swój obowiązek iść tam,gdzie on.
Nie spodziewał się takiego ciosu. Niczym pięścią w brzuch. Ani ryzyko dostania się w ręce wroga, ani nawet balansowanie na granicy życia i śmierci nie przygotowało go na coś podobnego. Przyjrzał się twarzy Lei, jakby w poszukiwaniu śladu mężczyzny, przez którego aż skręcało go z zazdrości. Żałował, że nie może zabić go jeszcze raz. Zrobiłby wszystko, byle tylko wymazać z jej serca pamięć o nim.
– Kiedy zginął?
– W lecie.
– To czemu zostałaś w Hiszpanii?
– Po co miałam wracać? – Wyglądała na tak przygnębioną, że aż krajało mu się serce.– Życie płynie dalej – dodała, żeby zabić ciszę.
Wcisnął pięści w kieszenie i chciał coś wrzasnąć, ale nie dał rady. Przytłoczyła go rozpacz i lęk, że ją straci – tę złamaną kobietę, która jego samego postawiła na nogi. Ich uczucia były teraz zupełnie odmienne.
– Boję się powrotu. Nie wiem, jak jej powiedzieć, że syn… – Głos jej się załamał.
– Nie musisz wracać – oświadczył z większą stanowczością, niż zamierzał.
Opatuliła się mocniej wojskową kurtką i odwróciła twarz.
– Nic nie rozumiesz.
Strach przed rozstaniem zakrzepł mu w piersi niczym lodowata bryła.
– Wrócę po ciebie. Dam ci adres, na który możesz pisać. Opłacę ci podróż do Ameryki, jeżeli będziesz chciała przyjechać. – Ramiro mówił Lei to samo co niemal dwadzieścia lat temu Hildzie, mniej więcej z podobnym przekonaniem. Nie wiadomo, czy dostrzegł tę analogię; czas jednak lubi się zapętlić i przypomina nam minione sytuacje w momentach, kiedy się tego najmniej spodziewamy.
– Masz szczęście, kolego. – Maciek klepnął go w ramię.
– Za cztery dni odpływa statek do Nowego Jorku. Musimy tylko sprzedać aparat, żeby mieć pieniądze na bilet dla ciebie. No a potem trzeba będzie zarabiać najedzenie śpiewem i tańcem.
Ramirowi nic nie sprawiłoby większej przyjemności, niż zacisnąć palce na gardle Maćka. Zasłużył sobie na najgorsze – chciał go rozłączyć z Leą.
– Daj torbę – rzucił tylko.
Maciek podał mu chlebak. Ramiro usiadł na betonowym brzegu, wyjął nóż myśliwski i zaczął wyładowywać wściekłość, jaka się w nim nagromadziła, dźgając podszewkę.
– Zwariowałeś? – Maciek próbował wyrwać mu chlebak i prawie stracił palec.
– Masz. – Ramiro klepnął go dłonią, w której trzymał wydobyty spod podszewki banknot studolarowy.
– Rany, czemu wcześniej ich nie wyjąłeś?
– Bo ty przyssałeś się do torby.
David odsunął od siebie stertę papierów. Czuł na kartkach zapach starej maszyny do pisania Olivetti, należącej do Ramira. Nieomal widział go walącego w klawisze ze zmarszczonymi brwiami i zatopionego w myślach o miejscu, gdzie przeszłość trwała nadal. Jedyne sprawne oko Davida zaszło łzami. Pomyślało innym statku, który całą wieczność temu dobił do portu na krańcu świata.
Wdrapał się wtedy na kamienny murek, żeby mieć lepszy widok na przecinający fale okręt. Nad oceanem wciąż wisiała mgła. Był rok 1928. David otrzymał zadanie powitania pasażerów starego, kaszlącego statku w miasteczku wciśniętym niezgrabnie między ocean a dżunglę. Uśmiechnął się z niemądrym samozadowoleniem – w wieku siedemnastu lat wydaje nam się, że wiemy wszystko. Włożył rękę do kieszeni i brzęknął srebrnymi monetami, które dostał rano od ojca.
Stary David westchnął na myśl o swej młodzieńczej arogancji.
To była próba. Wreszcie to rozumiał, ale teraz nie miało to już znaczenia. Powinien był to pojąć wtedy, kiedy mógł jeszcze zapobiec katastrofie. „Przestań”, strofował go wewnętrzny głos. „Przeszłości nie można zmienić”. Ale David uwielbiał żyć wspomnieniami.
Spojrzał do góry. Ogrom statku zaparł mu dech w piersiach. Okręt rzucał właśnie kotwicę. Przeczytał napis na jego burcie: Ipiranga.
Ten sam statek zabrał stąd Porfiria Diaza w roku 1911. Gdyby Carmina nie była tak przewrażliwiona na punkcie swojej rodziny, z chęcią by jej to powiedział. Zeskoczył z murka. Najwyższy czas dołączyć do gromady krewnych witających podróżnych na lądzie. Naokoło kręcili się marynarze, bagażowi, sprzedawcy, dzieci – cały ten tłum ruszył na pasażerów, cudem ich nie tratując. Bijący ze straganów aromat dojrzałych owoców mieszał się ze słonym zapachem morza i ryb, których skrzynie przeładowywano na wóz ciągnięty przez konia. Po niebie krążyły pokrzykujące mewy.
Od całego tego rozgardiaszu Davidowi trochę zakręciło się w głowie. Skierował się niespiesznym krokiem do strefy przeładunku, nie zauważył jednak, że koń ruszył. Idąca przed nim kobieta z walizką zatrzymała się gwałtownie, przepuszczając wóz, ale David wpadł prosto na nią. Niewiele myśląc, przytrzymał ją w pasie, żeby się nie przewróciła. Walizka spadła na deski. Nieznajoma była drobniutka; bez trudu mógł objąć ją jedną ręką w talii, a sięgała mu ledwie do ramienia. Na nogach miała espadryle. W ogóle ubrana była dosyć ekstrawagancko. Miejscowe kobiety nadal ściskały się gorsetami, tymczasem jej sukienka przypominała te, które oglądał tylko w magazynach w salonie piękności Carminy.
Zaskoczyło go, że ktoś może nosić stroje, które – jak sądził -- przynależały do świata niemych filmów. Przyjrzał się luźnej sukience w stylu marynarskim, ozdobionej granatową kokardą na kołnierzu. Ciemne loki przykrywał kapelusz z nasuniętym na oczy rondem. Uniosła twarz, a jej czerwone usta otworzyły się w zaskoczeniu, tworząc „O”. Było na co popatrzeć.
– Najmocniej przepraszam. Powinienem uważać.
– Przepuszczałam konia – odparła z rozkosznym hiszpańskim akcentem i wysunęła się z jego ramion.
Podniósł walizkę.
– Czy mogę zanieść pani bagaż? Jestem to pani winien.
– Dziękuję, ale nie trzeba. – Najwyraźniej chciała już odejść. Co w rzeczywistości zresztą zrobiła, ale David nie tak chciał zapamiętać ich spotkanie.
– Nalegam – powiedział w poprawionej wersji swoich wspomnień, po czym pokierował ją z dala od hałaśliwych straganów. – Proszę mi wybaczyć złe maniery. Nazywam się David Anasosa.
– Hilda Gonzaga. – Tak naprawdę poznał jej imię dużo później.
I w prawdziwej historii, i w tej wycyzelowanej przez niego popędził jej śladem. Udało mu się nawet nadepnąć jej cień, ale zaraz uciekła z jego życia. Teraz wiedział, że przyjechała do Ameryki wypełnić swój los, który zaplanowała na długo, zanim się spotkali. Ale co może wiedzieć siedemnastolatek?
– Cholera! – rzucił, kiedy Hilda wspięła się na dwa stopnie i zniknęła w salonie Carminy.