Prezentujemy fragment niepublikowanej powieści Jacka Dukaja zatytułowanej „Interversum”
Interversum
Prezentujemy fragment niepublikowanej powieści Jacka Dukaja zatytułowanej „Interversum”
Kiedy zaczęła się Gra – nie pamiętał. Kiedy pierwszy raz przegrał, kiedy pierwszy raz wygrał – nie pamiętał, nie pamiętał, leżało to poza granicami zagospodarowanych ziem jego pamięci.
Znał natomiast doskonale datę początku swego świadomego uczestnictwa w Grze. Miał wówczas siedem lat i wygrał skomplikowanie złamanie nogi.
Rodzice się rozwodzili. Stan ten utrzymywał się był już od półtora roku: ani nie mogli się pogodzić, ani zdobyć na faktyczny rozwód. Rozwód stanowił fakt psychologiczny, pojawiał się podczas ich pojedynków w co trzecim zdaniu i za co drugą myślą, bezsennymi nocami Gracz widział go, pochylającego się przez sufit mieszkania i sięgającego kościstymi rękoma po matkę, ojca i jego samego, uśmiechał się przepraszająco, dusząc ich śpiących, miał twarz marmurowego Juliusza Cezara.
Brat matki, który był księdzem, zabierał czasami Gracza na dzień czy dwa, żeby rodzice mogli się potorturować w spokoju. W wakacje wyjeżdżali razem na oazy, on i wuj.
Pewnego lata Gracz doszedł do wniosku, że nie ma piekła.
– To głupie – oznajmił wujowi – takie piekło. Nie ma świętego Mikołaja, nie ma piekła.
Wuj się zirytował; zaczął coś szybko tłumaczyć o braku nadziei i oddaleniu od Boga, ale zaraz się zreflektował, westchnął i tylko potargał dziecku włosy.
– Kiedyś się przekonasz – mruknął. – Każdy twój czyn jest zapamiętany, oceniany, ważony. Nawet ci, co twierdzą, że nie wierzą w Boga, boją się, gdy bilans przechyla się znacząco pod ciężarem złych uczynków. Czego się boją, jeśli żadnego piekła nie ma?
Że ich do więzienia wsadzą, pomyślał Gracz. Że się ludzie zemszczą.
Ale potem w oazowej kuchni napluł swemu grupowemu rywalowi do zupy i zrozumiał, iż coś tu się kryje pod klockowatymi słowy. Nikt nie widział go plującego, nikt niczego się nie domyślał, nawet sama ofiara. A jednak Gracz przez cały dzień oczekiwał na jakiś rykoszet.
Czy śnieżnoskrzydli aniołowie śledzą go krok w krok, notując w wielkich księgach każdy grzeszek? Czy to splunięcie przybliżyło go o dwie stacje do piekła?
Wyobraźnia trzeszczała w szwach, tandentna operowość proponowanego przedstawienia nie dawała się pomieścić w umyśle Gracza, który już wtedy, gdy miał sześć, siedem lat, wyczulony był na wszelkie zakłócenia proporcji, pęknięcia symetrii, fałsz odbić.
Aniołowie, piekło, sąd, nawet osobowy Bóg – ich dziedzina zawierała się z kolei w dziedzinie sztuki, luźnych imaginacji, telewizji, komiksu i bajki; świat realny różnił się od nich nawet ziarnistością obrazu, fakturą prawdy, nazbyt był chropowaty w dotyku.
Niepokój jednak pozostawał.
Nazajutrz zbłaźnił się Gracz przed całą grupą, omal się topiąc w rzecznej płyciźnie, pochwycony za łydki przez jakieś zielsko – wrzeszczał, chlapał, szlochał przerażony, inne dzieci patrzyły. Opiekun wyciągnął go na brzeg, plującego wodą, zapłakanego. Gracz pragnął za wszelką cenę uciec im z oczu. Jeszcze wieczorem śmiali się i parodiowali jego wodną szamotaninę.
Zasypiał z obrazem tego talerza gorącej zupy pod powiekami.
Wróciwszy do domu, do matki, ojca i ich rozwodu, postanowił czym prędzej wykorzystać zdobytą wiedzę. Zaraz jednak spostrzegł się, iż po prawdzie nie bardzo ma pojęcie, co konkretnie winien zrobić. Nie znał zasad tej Gry; że jakaś się toczy – przeczuwał (na tym poziomie się to odbywało, przeczuć, taka była ta wiedza), ale zasad nie znał.
Był jednak dzieckiem, był dzieckiem ponad wszystko inne, i z definicji żył w świecie o nieznanych zasadach. Poruszał się tu już z niejaką wprawą, po reakcjach otoczenia wnioskując podświadomie o naciśniętej regule – czy dotyczyła ona prawa, czy obyczaju (jego głównie), czy jakichkolwiek innych dziedzin życia. Toteż długo się nie zastanawiał. Gra nauczy go sama siebie.
Przez dwa tygodnie ani razu nie skłamał, nie sprzeciwił się wydawanym poleceniom, nie ociągał z ich wykonaniem, nie zaniedbywał obowiązków, sprzątał po sobie, mył zęby, kłaniał się sąsiadom, nawet przez jezdnię przechodził tylko na zielonym i kładł się spać o godzinie.
Gra była jednak bardziej skomplikowana, niż się spodziewał: piątkowego wieczoru pobili go pod szkołą czwartoklasiści.
Zmienił zatem taktykę. (Wszystko to było jeszcze tak prostackie; widzi to teraz w retrospekcji). Zmienił jak mógł – to znaczy radykalnie. Nie były to lata wielkich subtelności.
Czwartoklasiści pokazali mu ścieżkę. Brzdące bawiące się pod klatkami bloku pozostawały na dworze od powrotu z przedszkola do zapadnięcia ciemności, kiedy to matki wywoływały je po imieniu, krzycząc z wysokich okien w chłodną ciszę osiedla. Czasami jednak jeszcze w nocy mogłeś napotkać jakiegoś zapomnianego malucha, jak dłubie patykiem w ziemi pod rachitycznym drzewem betonowego ogrodu albo huśta się bezmyślnie na krzywym trzepaku. Gracz ściągnął go z trzepaka, zawlókł za najbliższy samochód i skopał porządnie. Żeby nie krzyczał, wcisnął mu twarz w piach. Pozycja była więc niewygodna i dwa razy się przewrócił. Na klatce, na schodach, otrzepał spodnie i kurtkę. Oświetlenie było tam jednak nędzne (wciąż kradli żarówki) i przeoczył krew na trampkach.
Przypomniał sobie o niej – a było to niczym trzask mentalnego flesza, prześwietlenie ciemnego przedtem odłamka pamięci – przypomniał sobie dopiero w środku nocy, przebudzony z zaraz wygasłego snu. Buty! Buty! Dyszał w ciemności, spocone dłonie drapały boleśnie wtem szorstką poszwę. Wślepiał się w mrok, coś złego działo się z perspektywą, gotów był dać sobie głowę uciąć, że ściany – na których geometrycznymi wycinkami płonęły światła latarni – zbliżyły się do jego oczu na kilkanaście centymetrów. Ale znowuż gdy wyciągał przed się drżącą rękę i patrzył na jej palce (patrzył jak drżą) – wtedy wzrok zapewniał go, iż odległość do tych palców wynosi dwa metry, jeśli nie więcej. Absurdalna optyka strachu zdołała go na tyle zafascynować, że przez kilka minut nie myślał o trampkach; zaraz jednak wróciły, dosłownie ociekające krwią.
Wstał. Cisza. Szedł boso, beton i PCV nie skrzypi, poprzedzały go huragany gorącego oddechu. Buty stały w przedpokoju. Zabrał je do łazienki. Światło zapalał tak długo, że omal zmartwiały mu palce: naciskał kontakt milimetr po milimetrze, ale dźwięku nie da się wytłumić poprzez rozciągnięcie w czasie – trzasnęło na całe mieszkanie. Znowu stał w bezruchu kilka minut, zanim otworzył drzwi. Klamka, zawiasy, klamka. Już go bolały mięśnie. Zamknął się w łazience i dopiero wtedy odetchnął.
Woda byłaby za głośna – pluł więc na szmatkę i ścierał gwałtownie czarne smugi.
Następnego dnia złamał sobie nogę. Ktoś go potrącił na schodach w szkole. Gracz stoczył się na półpiętro i przewinął przez balustradę (był tłok, jak zawsze na przerwach, gdy całe klasy pędzą na złamanie karku z sali do sali). Spadł, trzasnęło, zemdlał z bólu.
Skomplikowane złamanie kości udowej. Kilkanaście tygodni w gipsie.
Ktoś musiał zostać przy nim w domu. Momentalnie wybuchła straszna awantura, kto. Klęli jak szewcy. Gracz drapał się pod gipsem i słuchał. Każde automatycznie przyjęło strategię męczennika i zrobiła się z tego tak potworna pyskówa, że ojciec aż zachrypł.
Nazajutrz okazało się, iż w tym zacietrzewieniu, w złośliwym masochistycznym zacięciu – wzięli urlopy oboje. Tak zatem doszło do długich milczących debat rodziców nad monstrualnym gipsem Gracza. Wychodzili do kuchni i stamtąd słyszał czarną ciszę. Płynęła olejnymi rozlewiskami, ueee, śliska ohyda nienawiści.
Gracz leżał w łóżku, czytał zaległe lektury, radio grało mu do ucha aktualne przeboje, noga swędziała potwornie. Tak przez dzień, dwa, trzy. Czwartego nastąpiła zmiana. Jakby przeważyło zmęczenie – pękła napięta dotąd między ojcem a matką struna. Nagle wielki luz: swoboda ruchów, spojrzeń, słów, min. Nie, żeby się od razu do siebie uśmiechali, żeby wybuchali wtem bujną miłością – ale zniknęła gdzieś ta straszliwa cisza (przyczajona nawet za głośnymi wrzaskami), cisza, dziewiąty pasażer „Nostromo”, kleszcz napuchły purpurowo złą krwią.
Gracz, oczywista, nie pojmował tkwiących za tym wszystkim mechanizmów psychologicznych; nie był przecież dla niego ojciec mężczyzną, ani tym bardziej matka – kobietą. Próbował przeniknąć zasady Gry. Opornie mu to szło. A niewiele więcej miał do roboty, kiedy tak leżał unieruchomiony w skłębionej pościeli, zawsze albo spocony, albo drżący z urojonego chłodu.
Zwłaszcza popołudniami, to była pora niepewności i zwątpień (wbrew pozorom bowiem w nocy Gra wydawała mu się omal zrozumiała), popołudniami roztrząsał w myśli zaszłe wypadki, doszukując się w nich coraz bardziej skomplikowanych wzorów.
Odwiedził go wuj.
– A co z niemowlętami? – zapytał go Gracz. – Jeśli człowiek umiera tuż po narodzinach. Co z nim?
– Idzie do nieba – ratował się standardowym uproszczeniem wujek, z lekka zaskoczony.
– Dlaczego? Jedynie dlatego, że nie miał jeszcze okazji nagrzeszyć? Gdyby Stalin umarł niemowlęciem, też poszedłby do nieba?
– Ależ łamigłówki wymyślasz, nie masz co robić, czekaj, przyniosę ci książki…
Taak, Gra była bez wątpienia znacznie bardziej skomplikowana.
Kiedy ta książka się ukaże, wie ktoś?