WASZ EKSTRAKT: | |
---|---|
Zaloguj, aby ocenić | |
Tytuł | Okrutny miecz |
Tytuł oryginalny | The Fell Sword |
Data wydania | 3 sierpnia 2016 |
Autor | Miles Cameron |
Przekład | Maria Gębicka-Frąc |
Wydawca | MAG |
Cykl | Syn zdrajcy |
ISBN | 978-83-7480-656-5 |
Format | 800s. 140×220mm; oprawa twarda |
Cena | 49,— |
Gatunek | fantastyka |
WWW | Polska strona |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | MadBooks.pl |
Wyszukaj w | Selkar.pl |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Okrutny mieczMiles Cameron
Miles CameronOkrutny mieczDziewczyna się roześmiała. – To mniej więcej tak jak na naszym dworze. Nie należysz do Kościoła, jak mniemam? Rozłożył ręce. – Nie, studiuję tutaj własnym sumptem. – Powiedział to ze zbyt wielką dumą. Zobaczył, że jest rozbawiona, i gardził jej wyższością i swoją niezdolnością do prowadzenia rozmowy bez arogancji. – Jesteś bogaty? – zapytała. Dolała wina do jego kubka. – Ależ nie – odparł. – W takim wypadku nie będzie miała z tobą więcej do czynienia – powiedział ktoś niskim, zgrzytliwym głosem. Moreańska arystokratka się odwróciła. Morgan uniósł głowę, zaskoczony wysiłkiem, i napotkał spojrzenie najbledszych niebieskich oczu, jakie kiedykolwiek widział, osadzonych w okrągłej jak księżyc, wielkiej niczym żołnierski napierśnik twarzy. – Co, Anno? Obróciła się, trzepocząc wachlarzem. – Zjeżdżaj! – syknęła. – Synu kundla i zarażonej ulicznicy, idź się taplać w rynsztoku! Mortimir niepewnie się podniósł. – Czy ten człowiek… Wielkolud błysnął promiennym uśmiechem. – Och, Anno, tylko szparka tak często zwiedzana jak twoja jest dość duża dla mojego członka… Wachlarz uderzył go w skroń z trzaskiem błyskawicy. Olbrzym nawet się nie wzdrygnął. – …cię niepokoi? – wymamrotał Mortimir, irracjonalnie dumny, że zdołał sklecić sensowne zdanie w swojej otumanionej mózgownicy. Sięgnął do miecza. Nosił miecz. Wielce z tego szydzono na uniwersytecie, ponieważ studenci filozofii nie potrzebują mieczy, a noszenie go sprawiało, że wyglądał na jeszcze większego barbarzyńcę. Ale niemożność utkania nawet najmniejszego czaru, najdrobniejszego fantazmu, połączona z silnym poczuciem młodzieńczego uporu i miarką dumy z ćwiczeń z bronią, kazała mu pozostawić ten albański symbol przynależności do stanu szlacheckiego przypięty do pasa pomimo wielu ostrzeżeń, paru pogróżek i wielkiego ośmieszania. Dobył go. Wielkolud odsunął się od moreańskiej damy i spojrzał na niego takim wzrokiem, jakim magistrowie patrzą na rozkrawanego trupa, kiedy władze religijne pozwalają na przeprowadzenie sekcji. – Wygląda na to, że umiesz go dobywać – skomentował wielkolud. Mortimir wzruszył ramionami. – Zostaw panią w spokoju – powiedział. W gospodzie zapadła cisza. Wszyscy na niego patrzyli i czuł się jak głupiec, tym bardziej, że olbrzym przewyższał go o głowę, więc zapewne posieka go na drobne kawałki. Co gorsza, zdawał sobie sprawę, że jest zbyt uparty, żeby się teraz wycofać. – Dziwka – powiedział olbrzym. Wzruszył ramionami. – Jeśli chcesz się ze mną bić, w porządku, ja to lubię. Tylko na zewnątrz. Tutaj zostalibyśmy aresztowani. Mortimir nigdy wcześniej nie został nazwany dziwką, ale wiedział, że czeka ich walka. Niezbyt dobrze się trzymał na nogach, ale gdy wyszedł zza stołu, wstąpił w niego nowy duch, co pozwoliło mu zachować równowagę. Lewą ręką sięgnął do sakiewki i rozrzucił monety po stole, bo tak zrobiłby każdy wielki pan. Ten nowy duch – a może był to strach? Przypominało to błyskawice, które magistrowie filozofii naturalnej wyczarowują z metalowych kul, i sprawiało, że poczuł mrowienie w palcach. Wielkolud ze spokojem odsunął się od niego. – Schowaj miecz, a stoczymy prawidłową bójkę – powiedział. – Jeśli się uprzesz, żeby używać oręża, skończy się na tym, że prawdopodobnie cię zabiję. To ona jest dziwką, młodzieńcze. Oprzytomnij. Mortimir zachował dość zdrowego rozsądku, żeby schować miecz do pochwy, i zdołał tego dokonać bez długiego gmerania. Odniósł wrażenie, że wielkolud z aprobatą pokiwał głową. Obejrzał się i zobaczył, że moreańska dama zgarnia jego pieniądze ze stołu. Nieśpiesznie wyszedł na podwórze, odpinając pas z mieczem. Olbrzym naprawdę był ogromny. Mówił jak Nordykanin, jeden z cudzoziemców tworzących straż przyboczną cesarza. Dziesiątki mężczyzn i kilka kobiet wyległo z karczmy w gorącą letnią noc. Wielkolud ściągnął koszulę przez głowę, odsłaniając tors, który zdawał się złożony z ostro ciosanych płyt cielistej skały. Nic, tylko mięśnie na mięśniach. Mortimir miał na sobie swój najlepszy kaftan. Zdjął go ostrożnie, złożył i pożałował, że nie ma przy nim przyjaciela, który potrzymałby jego sakiewkę. Szczerze mówiąc, żałował, że w ogóle nie ma przyjaciela. – Powiem ci tylko, że jesteś odważnym gówniarzem, skoro się na mnie porywasz. Zamierzam sprawić, że dobrze wypadniesz, zanim cię rozłożę – powiadomił go olbrzym. – I musisz wiedzieć, że ta dziewczyna jest ladacznicą i teraz łypie na twoją sakiewkę niczym pijak na nowy dzban wina. – Mówił po archaicku z dziwnym akcentem. – Lubię ją, jest moją faworytą. – Wielki mężczyzna wzruszył ramionami. – Może nawet podzieliłbym się nią z tobą, gdybyśmy byli braćmi miecza. Mortimir wybuchnął śmiechem. To był obłęd, ale nagle doznał uczucia ulgi. Był szczęśliwy. Śmiech płynął z jego gardła, ludzie obstawiający w drzwiach wynik walki go słyszeli i zakłady się zmieniły, niewiele, tylko trochę. Chciał umrzeć – nie będzie musiał popełniać samobójstwa. – Jestem gotowy – oznajmił. Olbrzym się ukłonił. – Harald Derkensun – przedstawił się. – Z gwardii królewskiej. Mortimir odwzajemnił uśmiech. – Morgan Mortimir. Z uniwersytetu. Na te słowa mężczyźni w tłumie ryknęli. Akademia była uwielbiana i znienawidzona w mieście, uważana za bastion geniuszu i gniazdo heretyków, dwa w jednym. Mortimir był wyszkolony. Zaczął poruszać się na palcach, jak nauczył go fechtmistrz ojca, i nie mając nic do stracenia, natychmiast przypuścił atak. Zbliżył się, markując wahanie, i mocno kopnął w kolano przeciwnika. Stopa trafiła nie w kolano, lecz niżej, i olbrzym się zachwiał, wytrącony z równowagi. Morgan przyskoczył, nagle na tyle trzeźwy, żeby tego dokonać. Przeciwnik cofnął się o pół kroku trzaśnięty przez niego w brzuch. Mortimir miał wrażenie, że kopnął w stodołę. Mimo to przesunął stopy i zamierzył się do kolejnego kopnięcia…. I musiał się podnieść z kopca gnoju. Nie zauważył ciosu, który go rzucił przez rozświetloną pochodniami noc, ale choć cuchnął, poza tym wyszedł bez szwanku, i z powrotem przyskoczył do przeciwnika, który był jak wykuty z żelaza. – Tak się upada – powiedział olbrzym. – Dobre kopnięcie. Naprawdę bardzo dobre. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Szczerze mówiąc, chyba czeka nas prawdziwa zabawa. Myślałem, że będę musiał robić za ciebie i siebie, ale najwyraźniej… Tyczkowatemu, żylastemu Mortimirowi jedyną fizyczną przewagę zapewniały nieproporcjonalnie długie ręce i nogi. Gdy wielkolud gadał, zadał mu kolejny cios w brzuch i dołożył kopniaka – chwycił rękę uniesioną w bloku… Była to niemal idealnie wykonana dźwignia… dopóki Mortimir znowu nie poszybował w powietrzu. Tym razem trafił tyłkiem w ścianę stajni, zanim się zsunął na kupę gnoju. Ból był dotkliwy, a śmiech tłumu zapalił go jak latarnię. Stoczył się z obornika i runął na wielkoluda. Derkensun czekał nań ze stoicką rezygnacją, wyraźnie niezadowolony z jego młodzieńczej złości. Mortimir, gdy tylko znalazł się w zasięgu przeciwnika, zakołysał biodrami, zawierzając winu i szczęściu, postawił stopę i przemknął pod pięścią Nordykanina, która miała zakończyć walkę. Wsunął nogę za jego kolano, a głowę pod ramię, i rzucił go na ziemię. Wymagało to niewiarygodnego wysiłku – jak obalanie domu. Derkensun upadł. Leżał jedynie tak długo, żeby coś wykrzyknąć, po czym machnął piętami nad głową i wstał szybciej, niż miał ku temu prawo, zważywszy wielką masę ciała. Stał, pocierając lewe ramię. Uśmiechał się od ucha do ucha. – Dobry cios, młodzieńcze! – ryknął. Poderwał lewą nogę i Mortimir nad nią przeskoczył, wprawdzie bardziej dzięki szczęściu niż szkoleniu. Sapał jak byk. Olbrzym się uśmiechał. – Pewnie drugi raz się nie uda – mruknął Mortimir. Wielkolud pokręcił głową. Mortimir szczerzył zęby w szerokim uśmiechu. Wrażenie ulgi było cudowne – fizyczna radość była dla niego czymś nowym. I euforia, jaką odczuwał, nie mogła być skutkiem wypitego wina. Skoczył, zamierzając markować cios w głowę, ale nie wyszło. Gdy tylko przesunął ciężar ciała, stwierdził, że leży na ziemi, zasapany, i że bolą go plecy. Ból wpłynął na coś w jego głowie. Mortimir się dźwignął i doprowadził do zwarcia, co być może było najgłupszą rzeczą, jaką mógł zrobić. Mężczyzna był tak wielki, że po prostu wygiął mu ręce do tyłu, i łatwość zwycięstwa Nordykanina jeszcze bardziej rozwścieczyła Mortimira, zmienił więc pozycję i złośliwie walnął go kolanem w jądra. Gdy Nordykanin zatoczył się do tyłu, wymierzył mu mocnego kopniaka w brzuch – wielkolud zgiął się we dwoje, a on wyprowadził cios prawą… Olbrzym chwycił w wielką łapę jego pięść, przekręcił ją i wyrzucił go w powietrze. Mortimir poleciał niczym kamień wystrzelony z trebusza. Uderzył w mur gospody. Zdążył pomyśleć, że jest zaskoczony kolorem całości, że musi o tym powiedzieć magistrom, a później… • • • – Chryste mać, zrobiłeś mi krzywdę! – wychrypiał ktoś przy jego uchu. – Ale ja nie chciałem tak bardzo cię skrzywdzić. Coś zimnego dotknęło jego głowy. Mortimir poczuł ból. Ale przecież wszystko go bolało. – Jesteś wielkim głupcem – mruknęła jakaś kobieta. – A z ciebie wielka pomocnica – wyzgrzytał jakiś mężczyzna. – Możemy przynajmniej podzielić się jego pieniędzmi. Minęło wiele miesięcy, odkąd dostałeś żołd. – To byłoby niehonorowe i nigdy czegoś takiego nie zrobię. Poza tym, kiedy dojdzie do siebie, zostaniemy wielkimi przyjaciółmi. Wiedźma mi to przepowiedziała. – Zachichotał. – Jeśli go nie zabiję. Powiedziała, że mogę go zabić. Starałem się być ostrożny, ale nagle sprawił mi ból i dałem się ponieść, jak zwykle. Mortimir wypróbował swoje ciało, jakby przeprowadzał doświadczenie w szkole. Lewa noga się poruszyła, choć ból pulsował w kolanie, prawa noga się poruszyła, podobnie jak lewa ręka, natomiast prawa i ramię bolały jak… – Święty Eustachy i wszyscy otoczeni czcią święci i męczennicy! – wycharczał. Uniósł głowę i stwierdził, że leży na łóżku, całkiem wysokim łóżku. – Święta Matko Boska, budzi się! – krzyknęła kobieta i poderwała się z podłogi, gdzie leżała naga. Miała długie nogi, muskularny brzuch, piękny biust na lekko kościstej klatce piersiowej i cudowne biodra. Widok jej ciała niemal uśmierzył ból promieniujący od złamanej ręki i kości barkowej. Wielkolud pochylił się nad łóżkiem. – Żyjesz! Na bogów! Mortimira bolała głowa, jakby w skroni tkwił przeszywający ją szpikulec. Przyłożył rękę do czoła i cała prawa strona wydała mu się gąbczasta. – Boże, rozłupałeś mi czaszkę… – Miewałem gorsze bójki z moimi braćmi – powiedział wielkolud. – Ale straciłeś mnóstwo krwi – dodał. Mortimir opuścił głowę na poduszkę i ból odrobinę zelżał. – Jak długo byłem nieprzytomny? – zapytał, próbując sobie przypomnieć, co magister medycyny mówił o obrażeniach głowy. – Prawie cały dzień… Anno?! Jak długo był nieprzytomny?! – krzyknął olbrzym. Kobieta wycedziła coś, co brzmiało nieuprzejmie. Pojawiła się, naciągając suknię przez głowę. Zanim ukazały się włosy, syknęła: – Pewnie cię nie obchodzi, że od dwóch dni nic nie jadłam, ty przeklęty przez boga barbarzyńco! A teraz pokazuję się naga drugiemu barbarzyńcy. I jestem pewna, że nawet nie możesz mi zapłacić… Matko Święta, otwieram się i zamykam dla ciebie za nic… Dlaczego to robię? Nie mam pojęcia, budzisz we mnie wstręt! Najszpetniejszy chłop, jakiego w życiu widziałam, i ja, perła tego miasta, najpiękniejsza hetera… to tak, jakby piękna klacz gziła się z dzikiem. Och… jakże ja się nienawidzę! Dlaczego to robię? Może to kara za moje liczne grzechy… Bóg mnie przeklina za kopulowanie z najniższą formą życia w rynsztokach. Może moim następnym będzie trędowaty! Derkensun patrzył na nią z lekkim uśmiechem na szerokiej twarzy. – Skończyłaś? – zapytał. – Nie lubię przerywać. Spoliczkowała go z całej siły, z zamachu, jej ręka sunęła niczym ramię katapulty. Plaśnięcie odbiło się echem w pokoju i zaraz potem ścisnęła obolałą dłoń, jakby wielkolud ją uderzył, chociaż stał w idealnym bezruchu z lekkim uśmiechem igrającym w kącikach ust. Powoli się pochylił, wziął ją w ramiona i pocałował. – Ale ja cię kocham – powiedział powoli. – Nigdy więcej tutaj nie przyjdę – oświadczyła stanowczo. Derkensun parsknął głośnym śmiechem. – Skoro nalegasz. – Nienawidzę cię! – wrzasnęła. – Oczywiście. Kiedy wyszła, wielkolud przez długą chwilę patrzył na drzwi, a później wrócił do swojego pacjenta. – Chcesz wina? – zapytał. – Nigdy więcej – odparł Mortimir. Coś dziwnego działo się z jego prawą ręką. Miał wrażenie, że liżą ją płomienie. Kiedy spojrzał, zobaczył tylko blask słońca – wciąż było gorąco jak w piekle – padający przez otwarte okno na ramię i dłoń. Wrażenie było przyjemne, o niebo lepsze niż ból. Mężczyzna wrócił z kubkiem zimnej, pełnej bąbelków wody z jakiegoś podziemnego źródła. – Lepiej się poczujesz. Tak mówi wiedźma. Słuchaj, muszę iść na służbę. Dziś stoję na warcie przy Bramie Aresa. Będę tam przez cały tydzień. Wrócę. Morgan pokiwał głową. – Myślałem, że Nordykanie strzegą cesarza. Derkensun wzruszył ramionami. – Coś musi się dziać, skoro mam być na bramie. A teraz śpij. Mortimir czuł w rękach i głowie coś ogromnie dziwnego, jak wrażenie, że potrafi latać, jak odkrycie, że umie czytać w nieznanym języku. To wszystko było… Odpędził od siebie te myśli, pokiwał ręką Nordykaninowi, i zasnął. |
Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.
więcej »Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.
więcej »Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner
Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner
Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner
Podaj cegłę
— Beatrycze Nowicka