Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 20 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii

Ian Tregillis
‹Powstanie›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułPowstanie
Tytuł oryginalnyThe Rising
Data wydania15 marca 2017
Autor
PrzekładBartosz Czartoryski
Wydawca Sine Qua Non
CyklWojny alchemiczne
SeriaSQN Imaginatio
ISBN978-83-7924-775-2
Format432s. 135×210mm
Cena39,90
Gatunekfantastyka
WWW
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup

Powstanie

Esensja.pl
Esensja.pl
Ian Tregillis
1 2 »
Prezentujemy fragment powieści Iana Tregilisa „Powstanie”. Książka będąca drugim tomem cyklu „Wojny alchemiczne” ukaże się nakładem wydawnictwa Sine Qua Non.

Ian Tregillis

Powstanie

Prezentujemy fragment powieści Iana Tregilisa „Powstanie”. Książka będąca drugim tomem cyklu „Wojny alchemiczne” ukaże się nakładem wydawnictwa Sine Qua Non.

Ian Tregillis
‹Powstanie›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułPowstanie
Tytuł oryginalnyThe Rising
Data wydania15 marca 2017
Autor
PrzekładBartosz Czartoryski
Wydawca Sine Qua Non
CyklWojny alchemiczne
SeriaSQN Imaginatio
ISBN978-83-7924-775-2
Format432s. 135×210mm
Cena39,90
Gatunekfantastyka
WWW
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup
Rozdział 1
Hugo Longchamp, kapitan straży Zachodniej Marsylii, wyszedł, jak miał to ostatnio w zwyczaju każdego ranka, na najwyższą wieżę w Nowej Francji wyglądać końca świata.
Zagłada kroczyła nieśpiesznie. Kapitan robił się cokolwiek niecierpliwy.
Obłoczki zamarzniętego oddechu osadziły mu się na brodzie srebrzystym szronem, postarzając go o rok z każdym wykonanym krokiem. Lodowe paciorki dyndające na rzęsach mężczyzny nadały przykrytej śnieżnym puchem wstędze schodów kalejdoskopowe piękno. Przez noc wiatr nieco zelżał, ale zrobiło się jeszcze chłodniej.
Dlatego też, nawet kiedy Longchampowi przymarzły nozdrza, gdy tylko wyszedł na zewnątrz, co zmusiło go do oddychania przez usta i upodobniło do przeciekającego imbryka, nie musiał przynajmniej się opierać wichrom smagającym trzęsącą się wieżę. Czyżby było zbyt zimno, aby polimery utrzymały swoją elastyczność? Należałoby zadać podobne pytanie chemikom i inżynierom, zaś Longchamp nie był ani jednym, ani drugim. Był żołnierzem.
Migotanie nocnego nieba powoli zlewało się ze stalową szarością świtu. Zza horyzontu wyłaniała się różowawa opaska. Im bardziej jaśniała, tym słabiej świeciły gwiazdy, co Longchamp zauważał przy każdym okrążeniu wykonanym na spiralnych schodach. Tylko jedno ciało niebieskie nie mrugało do niego, jedynie błyszczało niczym granat zawierzony w Pasie Wenus. Mars.
Przystanął, aby podziwiać światła Zachodniej Marsylii rozciągające się przed nim niczym świece wotywne w przedsionku bazyliki katedralnej Świętego Jana Chrzciciela. Płomienie oblewały światłem miejskie bulwary, muskały cieniutkie alejki i uliczki dostawcze, migotały w kuchennych oknach i witrynach piekarni, błyszczały w lodowych lustrach uśpionych fontann i tańczyły na brzegach Rzeki Świętego Wawrzyńca. Tam, gdzie miasto spotykało się z morzem, na lśniący arras opadała zasłona grubego cienia. Ciemność rozciągała się przez wody barwy tuszu i otaczała granicę z Nowymi Niderlandami i znajdującymi się za nią ziemiami, gdzie nawet o tej porze przeciwnik czuwał.
Pomarańczowa łuna rozświetliła niebo nad rzeką. Ogień z gazowego palnika wtłoczył ciepłe powietrze do pęczniejącej tkaniny balona obserwacyjnego, który wzbił się do góry. Płomienie podświetliły jego powłokę kształtu żarówki niczym papierowy lampion. Chwilę później mrok przeszyła kolejna łuna, niecałe dwa kilometry dalej od poprzedniej. Zimny poranek. Sterujący balonami szybko wyczerpią paliwo. Longchamp wyobraził sobie tych popapranych drani drżących pod grubymi warstwami skór i wdzięcznych za możliwość ogrzania zdrętwiałych dłoni przy płomieniu.
Nie był osamotniony w tym porannym czuwaniu. Jak wiedział, poza obserwatorami w balonach gdzieś daleko w dole, pod daszkami skleconych na brzegu rzeki szałasów, trzęśli się z zimna strażnicy, ich przywykłe do ciemności oczy wodziły po wodach za jakimkolwiek tulipaniarskim podstępem. Jakaś jego część spodziewała się, że lada chwila gdzieś w ciemności rozbrzmi alarmowy gwizdek. Poczuł przeszywający ból, który rozlał mu się pomiędzy łopatkami. I choć po części był to bezpośredni skutek uboczny bezcelowych prób opanowania drgawek, stał się on jego nieustannym kompanem. Nawet w najcieplejszych barakach Longchamp siedział przygarbiony, podświadomie czegoś wyczekując. Potrzeba było niemałej siły woli i dyscypliny (do której jako weteran niejednej kampanii zdążył przywyknąć), aby się odprężyć. Tylko głupiec tracił energię na coś, czego i tak nie mógł kontrolować.
Wróg nadejdzie dopiero wtedy, kiedy sam będzie tego chciał.
Ani wcześniej, ani później. Niczym dzień Pański: jak złodziej nocą, a ich nadejścia nie spodziewają się najwięksi nawet mędrcy.
Żałując tej myśli, Longchamp przeżegnał się. Tylko jakiś inherentny zły impuls potrafiłby nakłonić człowieka do porównania zmartwychwstałego Chrystusa do heretyckich Holendrów i ich świętokradczej pogardy dla nieśmiertelnej duszy. Sam nie był świętym. Jak wszyscy ludzie miał tyle na sumieniu co recydywista. Zapisał sobie w pamięci, aby wspomnieć o tych transgresywnych myślach podczas cotygodniowej spowiedzi. Wymacał palcami koraliki przymocowanego do paska różańca i odmówił prędką modlitwę do Panienki, prosząc o wstawiennictwo.
Gdy się podniósł, kolana zaskrzypiały mu jak potrzebująca smaru furtka cmentarna, czego nigdy nie robiły. Być może starzenie się to nie tylko iluzja. Zanim zrobił kolejne kółko krużgankową, spiralną klatką schodową, niebo pojaśniało na tyle, że mógł zgasić pochodnię, którą niósł. Nie powinien był jej w ogóle ze sobą zabierać, bo niedługo cytadela może zostać oblężona i wszyscy będą musieli na nowo przywyknąć do pracy po ciemku, ale schody zwane Modlitwą Portiera czasem potrafiły być zdradliwe, nie mówiąc już nawet o pokrywającym je szronie. Nie mógł służyć Tronowi i Kościołowi z połamanymi nogami.
Stopnie biegły przez szkieletową ramę niedokończonego portalu i przy trasie niedawno odbudowanej kolejki. Oddech Longchampa osadzał się zarówno na metalowych szynach, jak i na ciemnej otulinie izolującej rury, którymi pomiędzy górnym i dolnym wagonikiem płynęła służąca za balast woda. Nie po raz pierwszy kapitan straży zastanawiał się, czemu nie zamarza. Cóż, chemicy z Nowej Francji mieli w rękawie tysiąc sztuczek, które od stuleci trzymały tulipaniarzy i ich mechaniczne demony na dystans, co samo w sobie było cudem. Ale nie mogą przecież polegać na tej przewadze przez całą wieczność i było to coś iście przerażającego, coś, co starał się zachować dla siebie. Albo długie pasmo sukcesów innowacyjnej francuskiej myśli chemicznej w końcu napotka trudności nie do pokonania, albo ta gałąź nauki przestanie się rozwijać, przez co niepewna równowaga trwającego od setek lat wyścigu zbrojeń niedługo zostanie zachwiana. Któregoś dnia tykająca fala raz jeszcze zaleje mury zewnętrznej twierdzy Zachodniej Marsylii. I może tym razem ją zmiecie.
Za pokonanie ostatnich stopni Longchamp został nagrodzony piękną panoramą leżącej odłogiem ziemi uprawnej rozciągającej się od zachodu na północ, otoczonej kilometrami ogołoconej przez zimę żółtej brzozy. Rzeka Świętego Wawrzyńca od wschodu i południa otaczała Mont Royal, wokół której zboczy Zachodnia Marsylia rozłożyła się niczym leniwy kocur. Stojąc na szczycie Iglicy, dowódca straży zawsze czuł się, jakby patrzył przez cały świat, daleko za Nową Francję, za ocean, aż do Europy i Starej Francji. Oczywiście nigdy nie dane mu było ujrzeć Paryża, jedynie słyszał o nim rodzinne opowieści przekazane przez pradziadka wujecznego, który walczył za Ludwika XIV, jeszcze przed Wygnaniem. Zrobiło się już na tyle jasno, że mógł dojrzeć maszerujących setki metrów niżej strażników patrolujących wyznaczony perymetr wokół fortyfikacji opartych na planie gwiazdy, zaprojektowanych przez Vaubana. Jego żołnierze, czyli niepokojąco niewielka liczba mężczyzn i kobiet, którzy przetrwali ostatnie oblężenie i późniejszą masakrę za murami, obstawili zewnętrzną i wewnętrzną twierdzę. Wyglądali jak garść ziaren pieprzu rozrzuconych na pokrytym lodem obszarze Ostatniej Reduty Króla Francji na Wygnaniu. Było ich tak mało, a teren wydawał się tak rozległy. Nawet przymusowy pobór nie był rozwiązaniem, gdyż nowi rekruci nie przybędą dostatecznie szybko. Longchamp zanotował sobie w pamięci, aby porozmawiać o tym z hrabią du Turenne, który dzierżył laskę marszałkowską.
Podmuch wiatru przeczesał brodę kapitana, wycisnął mu z oczu łzy, wpełzł przez otwory na guziki i pomiędzy szwy. Lecz sam wysiłek związany z wejściem na szczyt wieży zahartował Longchampa na tyle, że lodowate powiewy nie przyprawiały go o gęsią skórkę. A później, kiedy założy zbroję i pójdzie bić się o życie swoje, ludu i króla, będzie mu zbyt gorąco, żeby czuć zimno, zresztą zmęczenie mu na to nie pozwoli. Chłód przyjdzie, dopiero gdy jego kruche ludzkie ciało podda się niezmordowanemu marszowi tykającej mechanicznej hordy. Naciągnął na głowę dzierganą czapkę, zakrył uszy i otarł oczy. Przymknął powieki i jak zwykle spojrzał na południowy wschód, wypatrując blasku wypolerowanego metalu, sygnału rozpoczęcia wojny lub, jeśli akurat dopadł go wyjątkowo fatalistyczny nastrój, początku końca.
Końca? Być może. Lecz długiego, powolnego. I okupionego niemałym trudem. Tulipaniarze i ich nakręcani słudzy będą musieli sobie zapracować na zwycięstwo.
Jego gniazdo na szczycie Iglicy omiotły wymieszane zapachy: nikły aromat błotnistej rzeki, drzewny dym z palenisk, wilgotny ciężar zbliżającego się opadu śniegu. Zimno musnęło jego twarz niczym miękka dłoń damy, z którą zawiązał w dokach przelotną znajomość. Zastanawiał się, czy uda mu się ją jeszcze zobaczyć, zanim poleje się jucha.
Nie, nie jucha – przecież mechaniczni nie krwawią. Można ich tylko dezaktywować. I modlić się do Jezusa i Panienki, aby kolejny nie zajął miejsca poprzedniego. A także by fortyfikacje wytrzymały szturm metalowych ludzi.
1 2 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Każde martwe marzenie
Robert M. Wegner

3 XI 2017

Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.

więcej »

Niepełnia
Anna Kańtoch

1 X 2017

Zamieszczamy fragment powieści Anny Kańtoch „Niepełnia”. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Różaniec – fragment 2
Rafał Kosik

10 IX 2017

Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Polecamy

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie

Stare wspaniałe światy:

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner

Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner

Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner

Zobacz też

Tegoż twórcy

Mechaniczna dusza
— Magdalena Kubasiewicz

Zardzewiałe tryby
— Beatrycze Nowicka

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.