Prezentujemy fragment powieści „Dom Łańcuchów” Stevena Eriksona – czwartego tomu cyklu fantasy „Malazańska Księga Poległych”, który to tom ukaże się u nas w dwóch częściach: „Dom Łańcuchów: Dawne dni” i „Dom Łańcuchów: Konwergencja”.
Steven Erikson
Dom Łańcuchów
Prezentujemy fragment powieści „Dom Łańcuchów” Stevena Eriksona – czwartego tomu cyklu fantasy „Malazańska Księga Poległych”, który to tom ukaże się u nas w dwóch częściach: „Dom Łańcuchów: Dawne dni” i „Dom Łańcuchów: Konwergencja”.
Steven Erikson
‹Dom Łańcuchów: Dawne dni›
prolog
W przeddzień Narodzin
943 dzień Poszukiwań
1139 rok snu Pożogi
Szare, rozdęte, pokryte plamami ciała pokrywały mulisty brzeg tak daleko, jak okiem sięgnąć. Na gnijących zwłokach – zarówno wyrzuconych na brzeg niczym drewno, jak i kołyszących się jeszcze na falach – roiło się od czarnych krabów o dziesięciu nogach. Małe niczym monety stworzenia dopiero rozpoczynały sutą ucztę, którą zawdzięczały rozdarciu się groty.
Kolor morza stanowił zwierciadlane odbicie zachmurzonego nieba. Matowa, łaciata szarość na górze i na dole, mącona jedynie ciemniejszą barwą mułu oraz – w odległości trzydziestu ruchów wiosła – ochrowymi plamami ledwie widocznych górnych pięter budynków zatopionego miasta. Sztormy minęły i pośród szczątków pochłoniętego przez fale świata panował teraz spokój..
Tutejsi mieszkańcy byli niscy i krępi. Twarze mieli blade, a długie, jasne włosy opadały im na ramiona. Sądząc po grubych strojach, ich świat musiał należeć do chłodnych. Po rozdarciu temperatura zmieniła się jednak drastycznie. Było tu teraz gorąco i parno, a w powietrzu unosił się odór rozkładu.
Morze zrodziło się z rzeki płynącej w innym królestwie. Potężna, szeroka słodkowodna arteria płynęła zapewne przez cały kontynent, niosąc ze sobą równinny muł. Jej mroczne głębie były siedliskiem ogromnych sumów i wielkich jak koło wozu pająków, a na płyciznach roiło się od krabów oraz drapieżnych roślin pozbawionych korzeni. Potem niosący niezmierną masę wody nurt wdarł do tej bezkresnej, płaskiej krainy. Płynął przez dni, tygodnie, miesiące.
Burze, wywołane przez gwałtowne starcie tropikalnych prądów powietrznych z miejscowym umiarkowanym klimatem, dały początek szalonym wichrom, które pędziły wody wciąż dalej i dalej. Razem z niepowstrzymanym potopem nadeszły epidemie, odbierające życie tym, którzy nie utonęli.
Ostatniej nocy rozdarcie w jakiś sposób się zamknęło. Rzeka z innego królestwa wróciła do swego pierwotnego koryta.
Ciągnąca się przed Trullem Sengarem linia brzegowa zapewne nie zasługiwała na tę nazwę, lecz żadne inne określenie nie przychodziło mu do głowy. Brzeg składał się wyłącznie z mułu gromadzącego się pod wysokim murem, który zdawał się sięgać od horyzontu po horyzont. Mur oparł się powodzi, choć z jego szczytu spływały na drugą stronę strumienie wody.
Po lewej stronie miał ciała, a po prawej pionowy spadek wysokości siedmiu, może ośmiu mężczyzn. Szczyt muru miał niespełna trzydzieści kroków szerokości. Fakt, że ta budowla powstrzymała całe morze, sugerował czary. Szerokie, płaskie kamienie pod jego nogami były wysmarowane błotem, które jednak schło już na upale. Na powierzchni muru tańczyły ciemnobrązowe owady, które uskakiwały z drogi Trullowi Sengarowi i jego strażnikom.
Trullowi nadal trudno było zrozumieć tę myśl. Moi strażnicy. Niełatwo mu było się z tym pogodzić. Przecież to byli jego bracia. Rodzina. Znał ich twarze przez całe życie, widział jak się uśmiechają, słyszał ich śmiech, a niekiedy dostrzegał też na ich obliczach żal stanowiący zwierciadlane odbicie tego, który sam czuł. Stał u ich boku podczas wszystkiego, co się wydarzyło, czy były to chwalebne triumfy, czy też rozdzierające duszę straty.
Strażnicy.
Teraz nie było uśmiechów, nie było śmiechu. Twarze tych, którzy go pilnowali, były zimne i nieruchome.
Jak nisko upadliśmy.
Marsz dobiegł końca. Strażnicy obalili Trulla Sengara na ziemię, nie zważając na jego siniaki, na skaleczenia i rany, z których nadal sączyła się krew. Nieżyjący już mieszkańcy tego świata w jakimś nieznanym celu umieścili na szczycie muru masywne, żelazne pierścienie, umocowane w sercu wielkich, kamiennych bloków. Rozmieszczono je wzdłuż muru co jakieś piętnaście kroków, tak daleko, jak Trull sięgał wzrokiem.
Teraz miały znaleźć nową funkcję.
Owinęli Trulla Sengara łańcuchami. Jego ręce i nogi zakuli w kajdany. Wokół talii boleśnie zacisnęli mu nabijany gwoździami pas. Potem przeciągnęli łańcuchy przez żelazne kółka pasa i naciągnęli je mocno, by unieruchomić go obok pierścienia. Do szczęki przytwierdzili mu metalowe imadło. Następnie zacisnęli je, zmuszając go do otworzenia ust, i wepchnęli do nich metalową płytkę, która przyciskała język.
Później nastąpiło odcięcie. Na jego czole wyrysowali sztyletem krąg, który potem przecięli zygzakowatą linią, wbijając czubek noża tak głęboko, że aż naruszył kość. W rany wtarli popiół. Długi, pojedynczy warkocz obcięli brutalnymi uderzeniami, od których jego kark pokryły krwawe rany. W resztę włosów wtarli gęstą, lepką maść. Za kilka godzin wszystkie włosy odpadną i Trull Sengar na zawsze stanie się łysy.
Odcięcie było absolutnym, nieodwracalnym aktem odrzucenia. Był teraz wyrzutkiem. Dla swych braci przestał istnieć. Nikt nie będzie obchodził po nim żałoby. Jego czyny zostaną zapomniane, tak jak jego imię. Jego rodzice wydali na świat jedno dziecko mniej. To była najsurowsza kara znana jego ludowi, znacznie straszliwsza od egzekucji.
Ale Trull Sengar nie popełnił żadnej zbrodni.
Oto jak nisko upadliśmy.
Stanęli nad nim. Być może dopiero w tej chwili dotarło do nich, co uczynili.
Ciszę zmącił znajomy głos.
– Teraz o nim pomówimy, a gdy już opuścimy to miejsce, przestanie być naszym bratem.
– Teraz o nim pomówimy – zaintonowali inni.
– On cię zdradził – dodał jeden z nich.
Pierwszy głos był chłodny, nie było w nim słychać triumfu, choć Trull Sengar wiedział, że mówiący go czuje.
– Twierdzisz, że mnie zdradził.
– Tak, bracie.
– Jaki masz na to dowód?
– Słyszałem to z jego ust.
– Czy tylko ty jeden utrzymujesz, że słyszałeś te słowa zdrady?
– Nie, ja również je słyszałem.
– I ja, bracie.
– A co nasz brat wam powiedział?
– Że przeciąłeś łączące cię z nami więzy krwi.
– Że służysz ukrytemu panu.
– Że twoja ambicja przywiedzie nas wszystkich do zguby…
– Cały nasz lud.
– To znaczy, że wystąpił przeciwko mnie.
– Tak.
– Własnymi ustami oskarżył mnie o zdradę naszego ludu.
– Tak.
– A czy jestem winny? Rozważmy ten zarzut. Południowe ziemie ogarnął ogień. Armie nieprzyjaciela zrejterowały. Nasi wrogowie klęczą przed nami, błagając nas, byśmy pozwolili im zostać naszymi niewolnikami. Z niczego stworzyliśmy imperium, a nasza siła nadal rośnie. Co musicie czynić, byśmy stali się silniejsi, bracia?
Steven Erikson
‹Dom Łańcuchów: Konwergencja›
– Musimy poszukiwać.
– Tak jest. A gdy już znajdziecie to, czego szukacie?
– Musimy to oddać tobie, bracie.
– Czy rozumiecie, dlaczego trzeba tak postąpić?
– Rozumiemy.
– Czy rozumiecie, jak wiele poświęciłem dla was, dla naszego ludu i naszej przyszłości?
– Rozumiemy.
– A mimo to podczas poszukiwań ten mężczyzna, nasz były brat, wystąpił przeciwko mnie.
– Tak.
– Co gorsza, próbował bronić tych nowych wrogów, których znaleźliśmy.
– Próbował. Zwał ich Czystymi Kuzynami i twierdził, że nie powinniśmy ich zabijać.
– A gdyby rzeczywiście byli Czystymi Kuzynami…
– Nie ginęliby tak łatwo.
– To prawda.
– On cię zdradził, bracie.
– Zdradził nas wszystkich.
Zapadła cisza.
Ach, chcesz się z nimi podzielić swą zbrodnią. A oni się wahają.
– Zdradził nas wszystkich, nieprawdaż, bracia?
– Tak.
Ochrypłe, wypowiedziane pod nosem, wymamrotane słowo rozległo się w niepewnym chórze.
Przez długą chwilę nikt się nie odzywał. Wszyscy z najwyższym wysiłkiem tłumili gniew.
– To prawda, bracia. Czy mamy zlekceważyć to niebezpieczeństwo? Tę groźbę zdrady, tę truciznę, tę zarazę, która próbuje zniszczyć naszą rodzinę? Czy będzie się ona szerzyć? Czy jeszcze tu przyjdziemy? Musimy być czujni, bracia. Uważać na swoje myśli. Na siebie nawzajem. Tak oto, pomówiliśmy o nim. Już go nie ma.
– Już go nie ma.
– Nigdy nie istniał.
– Nigdy nie istniał.
– Opuśćmy więc to miejsce.
– Tak, opuśćmy.
Trull Sengar wytężał słuch, aż wreszcie przestał słyszeć ich kroki, wyczuwać drżenie kamienia pod ciężkimi butami. Został sam. Nie mógł się poruszyć, widział tylko ubłocony kamienny mur u podstawy żelaznego pierścienia.
Trupy kołysały się na falach u brzegu. Biegały po nich kraby. Woda nadal przesączała się przez zaprawę murarską, wnikała w cyklopowy mur, szepcząc niczym duchy, a potem spływała z niego po drugiej stronie.
Jego lud od dawna znał tę prawdę, być może jedyną prawdę. Natura toczy tylko jedną, wieczną wojnę. Ma tylko jednego wroga. Zrozumieć tę prawdę to zrozumieć świat. Każdy świat.
Natura ma tylko jednego wroga.
I jest nim nierównowaga.
Mur powstrzymywał morze.
Są w tym dwa znaczenia. Bracia, czyż nie dostrzegacie tej prawdy? Mur powstrzymuje morze.
Na pewien czas.
Temu potopowi nie da się zapobiec. On się dopiero zaczął. Jego bracia tego nie pojmowali. Być może nigdy tego nie pojmą.
Wśród jego ludu utonięcie było częstą przyczyną śmierci. Nie obawiano się go. Trull Sengar również miał utonąć. Wkrótce.
Podejrzewał, że cały jego lud niedługo pójdzie w jego ślady.
Jego brat naruszył równowagę.
A tego natura nie będzie tolerowała.