Krzysztof Piskorski
Zadra, tom II – fragment 2
Prezentujemy drugi fragment drugiego tomu powieści Krzysztofa Piskorskiego „Zadra”. Objęta patronatem „Esensji” książka ukazała sie nakładem Agencji Wydawniczej RUNA.
Zapraszamy równiez do lektury
pierwszego fragmentu powieści.
Krzysztof Piskorski
‹Zadra, tom II›
W którym:
Tyc stawia czoło swoim najskrytszym strachom. Potem nadchodzi mgła, a wraz z nią – umarli.
Godzinę przed świtem las wyglądał jak węgielny szkic na karcie szarego papieru. Wszystkie barwy, nawet jaskrawożółte kołnierze woltyżerów albo czerwone pagony strzelców, ginęły w dziwnym świetle przedświtu, które tłumiło barwy, pożerało je, zmieniało w odcienie szarości. Dlatego długą linię żołnierzy, która maszerowała w stronę wzgórza przez rzadki sosnowy las, zobaczyć można było dopiero ze stu kroków. A i wtedy bardziej zdradzały ich blade, łyskające bielą oblicza niż mundury Legii Nadwiślańskiej.
Kompania szła w ciszy, powolnym krokiem. Przed nią zwiadowcy krótkimi skokami biegli od krzaka do krzaka i od pnia do pnia, po każdym ruchu przystając długo, by zlustrować teren. Na czele szeregu maszerował zaś kapitan Wower, z dwoma pistoletami mocno ściśniętymi w dłoniach i z szablą przy pasie.
Gdy wreszcie oczom przepatrywaczy ukazały się rozłożone nieco wyżej, okrągłe namioty kozaków, dali znak, a kompania stanęła w miejscu. Wower wysunął się naprzód, przygięty do ziemi i ostrożny, a potem kucnął za powalonym pniem. Wyciągnął lunetę i uważnie zlustrował nią obóz. Para strażników siedziała przy dogasającym ogniu. Konie stały spokojnie w prowizorycznej zagrodzie.
– Jurdań! – szepnął do zwiadowcy, który stał w krzakach nieopodal. – Biegnij na lewo, zamelduj Uhrmanowi, że jesteśmy na pozycji.
Strzelec rozpłynął się w zaroślach.
Nie minęło dziesięć minut, gdy wrócił, niosąc nabazgraną na małym świstku papieru pozycję ułanów. Przyjrzawszy się jej, kapitan kazał sformować kompanię do natarcia. Rozkaz przebiegł szeptem od człowieka do człowieka, linie się rozwinęły i oddział ruszył w stronę cichego obozu wroga. Z każdym krokiem zmęczenie znikało z twarzy żołnierzy, w miarę jak serca zaczynały im coraz szybciej bić, żołądek się skręcał, a na karku i plecach wzmagało się to dziwne mrownienie, którego doznawało się przed bitwą.
Strażnicy nie zobaczyli ich ani kiedy byli dwieście kroków od namiotów, ani gdy skrócili dystans do stu kroków. Po przekroczeniu tej granicy Wower – nie wierząc samemu w to, jak łatwo wszystko na razie idzie – uniósł w górę pistolet i wypalił. W jednej chwili kompania zerwała się do biegu, krzycząc wniebogłosy, a z krzaków daleko po lewej dołączył do nich krzyk ułanów oraz rżenie koni.
Uderzyli z dwóch stron, całą szerokością wschodniego dojścia, które było jedyną drogą na cypel, poza stromymi skarpami. Tylko kilka strzałów rozległo się, nim wpadli między namioty, zrywając je lancami, tnąc szablami oraz wybijając tych nielicznych kozaków, którzy stanęli im na drodze.
Walka jednak zgasła niespodziewanie. Żołnierze Legii, rozsiani już teraz po obozowisku, zwolnili, nie widząc nigdzie wokół wroga. Pod zerwanymi plandekami nie ukazało się nic oprócz wydeptanej trawy, sienników i tobołków. Garstka wrogów, którzy byli w obozie, leżała już martwa na majdanie.
Wower zaklął, przyłożył dłonie do ust i krzyknął:
– Czworobok! Formować czworobok!
Rozkaz padł w ostatniej chwili, bo ledwie sekundę po tym, jak żołnierze zbiegli się z powrotem na środek majdanu, las wokół zadrżał od wściekłych wrzasków. Rzadko zadrzewionym stokiem, tym samym, który przed chwilą pokonali, nacierała na nich pełna kozacka sotnia, z wielkim, czarnobrodym sotnikiem na czele.
Polakom, którzy mieli przyprzeć wroga do przepaści, przyszło się na skraju tejże przepaści bronić.
Kozacy natarli długą, nieregularną linią. Część zderzyła się z ułanami Uhrmana, którzy ruszyli im na spotkanie. Reszta wpadła między ludzi Wowera.
Choć liczebnie to legioniści mieli nieznaczną przewagę, już od pierwszych chwil musieli dawać z siebie wszystko, by nie ulec naporowi wroga. Jeźdźcy atakowali bowiem z niewiarygodną furią, wyjąc jak wilki. Zdawali się za nic mieć własne życie, jakby nie czuli bólu i walczyli mimo strasznych ran.
Polacy cofali się ze strachem, za każdym razem, gdy atakował ich kozak z rozpłataną głową albo rozprutym brzuchem. I choć tak ciężko ranni kozacy w końcu spowalniali kroku, a potem osuwali się na ziemię, wcześniej często udawało się im zabić tych, którzy zadali im śmiertelny cios.
Wszystkiego dopełniał łysy, czarnobrody, pobliźniony gigant w stroju popa, z wielkim krzyżem na piersiach oraz bułatem w ręku, który od pierwszych chwil walczył w samym środku bitwy. Kierując swojego konia zawsze tam, gdzie stłoczyła się największa liczba walczących, rozcinał piechurów Legii niemal na pół ciosami, które gięły lufy muszkietów oraz roztrzaskiwały szable.
Klin ułanów szybko pękł, a walka przemieniła się w ciąg kawaleryjskich pojedynków, w których Polacy, mimo zacięcia, częściej przegrywali. Czworobok Wowera kruszył się zaś i cofał, szarpany co chwila nagłymi wypadami kozaków, którzy krążyli wokół niego jak sfora wilków wokół samotnego jelenia.
Ale gdy na szczycie cypla toczyła się zacięta walka, w lesie u jego podstawy zaczął się ruch. Ostrożnie, powoli, jeden za drugim, strzelcy w niebieskich mundurach gramolili się na skarpy z kryjówek u ich podnóża. W całkowitej ciszy, na lesistym stoku, formowali szerokie kolumny.
Po chwili trzy pełne kompanie były już gotowe do natarcia, a w zagajniku przed nimi, za rozdwojonym wiązem, przycupnął Stanisław Tyc. Chwilę patrzył przez lunetę na walkę, a trafiwszy wzrokiem na brodatego olbrzyma, drgnął.
A więc wreszcie! Miał przed sobą człowieka, w którego istnienie nieraz sam już wątpił. Źródło swoich koszmarów, istotę, która postawiła na głowie jego racjonalny świat, wywróciła go na nice, pokazując rzeczy sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. W pewien sposób poczuł ulgę, mając go w zasięgu strzału.
Zaraz jednak wrócił do lustrowania całej bitwy. W ogólnym chaosie nie mógł co prawda policzyć dokładnie wroga, ale pewny był, że w zwarciu widzi dobrą setkę jeźdźców. Wyglądało na to, że kozacy uderzyli pełną sotnią – nie zostawili sobie żadnych odwodów.
Uśmiechnąwszy się, Tyc zbiegł niżej, gdzie czekali już jego oficerowie.
– Gryl, Bieliński! Pierwsza i trzecia atakują kolumnami na bagnety, ja idę z wami – rzucił krótko. – Czwarta w podwójnej linii rozkłada się do strzału wzdłuż całego podejścia. Tam, tam i tam mają stanąć sztucery etherowe. Nie chcę, żeby mi się choć jeden kozak wyślizgnął, zrozumiano?
Walewski, dowódca czwartej kompanii, skinął tylko głową.
Chwilę potem dwustu ludzi, wiedzionych osobiście przez Tyca, ruszyło pod górę szybkim marszem. Idąc, nasadzali na lufy długie ostrza, całowali zawieszone na piersi krzyżyki, żegnali się. Dzikie kłębowisko, z którego dochodziły krzyki, szczęk szabli oraz wycie rannych, było coraz bliżej. Widzieli już pojedyncze sylwetki; masa tego koszmaru podzieliła się w ich oczach na pojedyncze starcia, pojedyncze tryumfy i śmierci.
– Pas de chargé! – rozległ się krzyk.
Żołnierze zerwali się do biegu, pokonali ostatnie metry, a potem wpadli na wroga, uderzając z wściekłością bagnetami oraz tłukąc kolbami.
Zaatakowani od tyłu kozacy powinni byli wedle wszelkiej miary spanikować. Nie przejęli się jednak tym wcale i walczyli dalej z wrogiem po obu stronach. I choć Polacy mieli teraz miażdżącą przewagę, ubicie każdego z Rosjan było trudnym wysiłkiem – wymagało zadania wielu ran, z których ledwie jedna wystarczyłaby na zwykłego człowieka.
Wściekła rąbanina ciągnęła się w nieskończoność. Tyc tak pogrążył się w rytmie uników, ciosów, parad i zwodów, że zapomniał o otaczającym świecie.
Szarzyzna świtu, zmęczenie, upiorna biel namiotów, krew, krew.
Mięśnie zdrewniałe, gliniaste.
Głowa dziwnie lekka, szum w uszach.
Trans przerwał mu dopiero krzyk, dochodzący od strony stoku. Cofnął się zaraz z pierwszej linii i spojrzał w tamtą stronę, by w zdziwieniu spostrzec większą część kompanii Walewskiego, która szarżowała w ich stronę z kapitanem na czele.
– Głupiec! – warknął Tyc.
Kozacy również to zobaczyli. Gdy kolumna czwartej kompanii włączyła się do zwarcia, naparli gwałtownie w stronę stoku wzdłuż północnej krawędzi cypla. Wiedzieli, że jeśli uda im się wyrwać z walki, to z łatwością przebiją się przez lasek, gdzie zostały już tylko dwa tuziny Polaków. Cały manewr koordynował Woronienko, a wykonano go tak szybko, że legioniści zdziwieni byli nagłą zmianą kierunku natarcia.
Tyc skrzyknął wszystkich ludzi, którzy byli wokół niego, zerwał ich do biegu, po czym pognał przeciąć drogę kozakom, wciąż próbującym wydrzeć się z bitewnego chaosu. Rozwinął pospieszny szereg, trudny do nazwania linią. A potem wydał rozkaz, który nim rozbrzmiał do końca w powietrzu, przeszył jego samego lodową szpilą.
Gruchnęły karabiny, z których dotychczas nie strzelano, z obawy, by nie razić w tłumie swoich.
Okropne wspomnienia z roku 1813 uderzyły nagle. Wtedy tak samo, zdesperowany w trakcie walki z Woronienką, kazał strzelać w zwarcie, pewien, że ucierpią głównie Kozacy. I zabił wielu własnych ludzi, w tym przyjaciela rodziny i opiekuna, pułkownika Karwińskiego. Teraz przez moment poczuł się jak w piekle. Czy to wszystko znowu miało wrócić? Kupione za straszną cenę zwycięstwo, które okaże się niepełne, wyrzuty sumienia, koszmary, komisja wojskowa?