Prezentujemy fragment powieści Anny Brzezińskiej „Letni deszcz. Sztylet”. Objęta patronatem Esensji książka będąca ostatnim tomem „Sagi o zbóju Twardokęsku” ukazała się nakładem Agencji Wydawniczej RUNA.
Anna Brzezińska
Letni deszcz. Sztylet
Prezentujemy fragment powieści Anny Brzezińskiej „Letni deszcz. Sztylet”. Objęta patronatem Esensji książka będąca ostatnim tomem „Sagi o zbóju Twardokęsku” ukazała się nakładem Agencji Wydawniczej RUNA.
Anna Brzezińska
‹Letni deszcz. Sztylet›
Wiedźma wiedziała, że zaraz przyjdą ją zabić.
Wojownicy Warka dokonali tak wiele, by wydobyć się z Przychytrza. Z resztek sprzętów i nadpalonych desek, wyrzuconych przez fale, zdołali sklecić łodzie i spuścili je na wodę. Kilka dni płynęli potem pod rozpalonym słońcem, mimo wycieńczenia szczęśliwi, gdyż już widzieli siebie na ojczystym brzegu, witanych w chwale – wszak powracali z kniaziem, wydobywszy go z najdotkliwszej opresji. Wicher popychał ich ku Sinoborzu i czuli na wargach, spieczonych od pragnienia, smak biesiadnego wina. Przekonywali się w myślach, że w niczym nie zawinili przeciwko bogom, a zamysły Warka, choćby najbardziej wszeteczne, dogorywały wraz z nim. Bo władca Sinoborza wciąż kołatał się pomiędzy życiem a śmiercią, kojony troskliwymi naparami przez kapłana. Wojownicy z rzadka spoglądali ku niemu. Pozostawiali tę sprawę bogom.
Sztorm ogarnął ich bez ostrzeżenia. Tak się czasami zdarza.
Spośród siedmiu łodzi, które wyruszyły z Przychytrza, tylko dwie uderzyły w kamienny brzeg. Ludzie ratowali się na oślep, płynąc pomiędzy ościeniami skał, które wypryskiwały ponad powierzchnię w bryzgach piany. Wiedźma nie pamiętała, jakim sposobem drużynnicy zdołali wydobyć z kipieli nie tylko Warka, ale również jeńców. Ocknęła się na plaży z ustami pełnymi żwiru.
– Wciąż dycha, ścierwo! – Ktoś uderzył ją w twarz.
Zbiegun, heretycki kapłan Kei Kaella, kołysał się nad nią, przykucnąwszy na piętach.
– Pij! – Siłą rozwarł jej szczęki i wlał w usta kilka kropel mlecznego naparu.
Piekący ból natychmiast rozlał się w gardle i spłynął falą w dół ciała. Wzdrygnęła się.
– Jesteście pewni, wasza wielebność? – dobiegł ją jeszcze głos drużynnika. – Nie lepiej ubić?
Odpowiedź zagubiła się wśród cierpienia, bo jad prędko wnikał w żyły. Podnieśli ją, wykręcili ręce. Ktoś krzyczał, lecz słowa uciekały już, rozmywały się w jasne strugi konających żmijów, kiedy wojownicy Warka zbierali z jałowej plaży trupy towarzyszy.
Ocknęła się na lodowatej metalowej powierzchni. Deszcz wciąż zacinał. Huczało rozjuszone morze.
Kapłan wychylił się ku wiedźmie, pomiędzy prętami klatki nabrał w dłoń kłąb włosów i szarpnięciem poderwał jej głowę.
– Będziesz dla mnie śniła – wyszeptał; w jego konwulsyjnie wykrzywionej twarzy pobłyskiwały wielkie, końskie zęby. – Wyśnisz dla mnie wolność. Sięgniesz poprzez Wewnętrzne Morze i wezwiesz pomoc. Tak właśnie zrobisz albo zdechniesz. A oni wraz z tobą.
Pobiegła spojrzeniem za jego wzrokiem i w kącie klatki spostrzegła obu zwajeckich kniaziów, okrytych ciemnym łachmanem płaszcza. Czarnywilk zwiesił łeb, lecz spomiędzy skołtunionych włosów lśniły jego przemyślne, wiedzące oczy. Uważaj, dziewczyno, wołały. Sztorm ich pokonał, więc chcą dzisiaj zabijać.
Suchywilk leżał nieruchomo. Mogłaby go wziąć za topielca, lecz w sinych, uchylonych wargach kołatał się jeszcze dech. Mimowolnie wspomniała wojownika, który zastąpił jej drogę na Książęcym Trakcie w Spichrzy – połyskliwy szłom, huczący śmiech i ramiona tak pewne, jakby mógł toporem rozrąbać słońce. Nie rozpoznawała go w tym steranym starcu. Nie był już nawet kniaziem. Choćby zdołał jakąś bezprzykładną, baśniową sztuczką wydobyć się z niewoli, nikt go nie przyjmie na pokład, kiedy smocze łodzie wyruszą na południe przeciwko Wężymordowi i całej potędze Pomortu. Wojownicy nie podążą za kaleką, choćby najbardziej znamienitym. Ręka, która nie może utrzymać miecza, nie dzierży władzy. Tak zawsze było, tak i pozostanie.
– Podciągajcie! – Kapłan się cofnął.
Zaskrzypiał łańcuch i klatka zakołysała się gwałtownie. Wiedźma skuliła się, kiedy czterech rosłych wojowników zamocowało jej więzienie na masywnej żelaznej sztabie, przecinającej łuk na wpół zapadniętej bramy.
Co tu kiedyś było? – pomyślała machinalnie. Dzwonnica? Krużganek?
– Nie zaczerpniesz mocy z ziemi. – Zbiegun przypatrywał się jej z nienawiścią. – Ani z kamienia, ani z trawy, ani z żadnej żyjącej istoty. Bez mojego pozwoleństwa nie zakosztujesz kropli wody ni okruszyny chleba, a wszystko, co dostaniesz, dostaniesz z mojej łaski. Póki nie ulegniesz. Póki nie zawołasz dla mnie poprzez morze.
Przycisnęła mocniej policzek do żelaznej posadzki, lecz nie zamknęła oczu: jawnie okazywane lekceważenie mogłoby go rozwścieczyć, a gniew Zbieguna zwykle sprowadzał razy nie tylko na nią, ale i na obu Zwajców. Poza tym chciała, żeby wierzył w jej opór, choć prawda była zupełnie inna. W rzeczywistości nie pozostały jej żadne moce. Sprzeniewierzyła się zwierzołakowi i nagięła jego wolę, a on ją opuścił. Reszty dopełnił sam Zbiegun, pojąc ją sokiem źródła Ilv.
Nie rozumiał natury mocy. Usiłował okiełznać wiedźmę – wszak służki bogini czyniły tak nieraz – lecz nie znał rytuałów ni korczyw, jakimi pojono wołwy w ciemnych salach pod przybytkiem Kei Kaella. Tymczasem woda ze źródła Ilv nie wspomagała magii i nie wyostrzała wzroku. Nie, woda ze źródła Ilv, na dobre skalana pragnieniem Zird Zekruna, który poważył się zgasić skrzydlate węże nieba, niosła jedynie pustkę i zagładę wszelkiej mocy.
Nie przyznała się do tego nawet przed Czarnywilkiem, choć teraz, kiedy zamknięto ich na przestrzeni długiej na pięć łokci i szerokiej na cztery, znacznie trudniej przyszło jej zachować tajemnicę. Bo siwowłosy Zwajca nie prosił i nie obciążał jej swą rozpaczą. Czasami jednak, kiedy wiatr cichł i słońce ogrzewało ich nieco, wyczuwała jego tęsknotę. Marzył o żegludze, o cudownym powrocie na wyspy, gdzie ziomkowie powitają ich winem i pieśnią, a Iskra mieczami wyrąbie drogę poprzez wrogów. I gdy podsuwał wiedźmie okruchy zeschłego chleba i ptasie jajka, miała wrażenie, jakby karmił nie ją, ale własną nadzieję.
Wkrótce okazało się, że na próżno.
Wyspa, na którą rzucił ich sztorm, wygrażała niebu nagimi bladożółtymi skałami. Biło na niej źródło, czyste i słodkie, lecz wojownicy Warka nie znaleźli tu nic, prócz zdziczałych kóz, które ogałacały ziemię z wszelkich roślin, pozostawiając za sobą nagie, wyschnięte kikuty krzewów. O dawnych mieszkańcach przypominały zaledwie resztki warowni, niszczejące na skałach nad zatoką, i właśnie w nich Sinoborzanie znaleźli schronienie.
Ściany zdążyły zatracić pierwotny kształt. Wichry i piasek starły zdobienia i rzeźby, jakimi zwykle przyozdabiano bramy. Drewno spróchniało. Spoglądając pomiędzy prętami klatki, wiedźma nic nie umiała wywieszczyć o ludziach, którzy przed wiekiem pieczołowicie wygładzili kamienie i spoili je zaprawą, żeby wznieść sobie mieszkanie pośrodku pustkowia. W zasadzie nie miało to znaczenia, gdyż po tym, jak Zird Zekrun objawił się pośrodku Wewnętrznego Morza, wiele rzeczy zmieniło się wśród wodnego przestworu. Ludy jakoby cofnęły się i skurczyły w sobie, umykając przed furią boga.
Wicher kołysał jej więzieniem, żelazne ogniwa skrzypiały szydliwie, strażnik kamieniami odpędzał morskie ptaki. Z każdym poruszeniem klatki myśli rozpierzchały się i wiedźmie zwidywały się kości i kruki: w jej stronach czasami wieszano przeklętnice w żelaznych klatkach i pozostawiano na rozstajnych drogach na śmierć.
Śmierć zresztą pulsowała wszędzie wokół. Sok źródła Ilv jedynie wyostrzał jej zapach. Nabrzmiewała w poczerniałym kikucie ramienia Suchywilka i w spieczonych gorączką wargach jego kuzyna. Stała u posłania Warka, kiedy heretycki kapłan kruszył jego wolę, i biegła wraz z drużynnikami po skałach, gdy w odległych kształtach albatrosów upatrywali okrętów.
A teraz szła ku niej z pięcioma sinoborskimi wojownikami. Nieśli wygrzebane z ruin przerdzewiałe pręty: żelazo miało na północy swą cenę, lecz tego miejsca nigdy nie splądrowano i niejeden Sinoborzanin wydobył z rumowiska kielich albo łańcuch, który wił się i srebrzył w palcach jak gładkołuska żmijka. To również ich przerażało. Wojownicy nie zostawiają za plecami skarbów. Owszem, Przychytrze upadło wraz z agonią flagellantów, lecz tutaj groza wydawała się znacznie bardziej przejmująca, bo nieznana. Nie umieli zgadnąć, co strawiło ludzi, którzy przed nimi stąpali po kamiennych posadzkach warowni – zaraza, napad czy gniew Zird Zekruna. Ostrząc miecze, codziennie przesuwali wzdłuż głowni przeczuwane niebezpieczeństwa i nieruchomieli, pokonani przez to, co jeszcze nie nadeszło. Lecz walka leżała w ich naturze. Dlatego, chociaż nie usiłowali już klecić tratw – z początku kilku z nich na wiązkach wątłych pni puściło się na wodę i zatonęło, zanim wypłynęli na pełne morze – ani nie palili nocami ogni, które miały ściągnąć ku nim kupiecki statek, nie potrafili się po prostu poddać. Potrzebowali zła, żeby je naznaczyć i pokonać.
Potrzebowali wiedźmy.