Ofensywa szulerów 2Jakub ĆwiekOfensywa szulerów 2– Myśląc rozsądnie, rzeczywiście. Ale nie w chwili, gdy w grę wchodzi wyobraźnia i zawieszenie niewiary. Jeżeli tylko widz dostanie możliwość, by w coś uwierzyć, to zrobi to, bo dzięki temu będzie się lepiej bawił. Pod tym względem pierwsza połowa King Konga spisuje się świetnie. Johnson oparł się o blat biurka i wyciągnął z pudełka cygaro. Bawił się nim przez chwilę, po czym odłożył na miejsce. – Rozumiem, że z drugą jest już coś nie tak – powiedział. – Do tego pan zmierza? – Niech pan mi odpowie – Welles wzruszył ramionami. – Czy ubezpieczył pan biuro na wypadek gdyby zniszczyła je wieka małpa wspinająca się po zewnętrznej ścianie budynku? Johnson parsknął. – Mam rozumieć, że to znaczy, nie? Trudno było stwierdzić czy Orson żartuje, bo wszystko mówił z poważną miną; wydawał się wręcz oburzony reakcją rozmówcy. Johnson przez chwilę wpatrywał się w niego, po czym już całkiem serio odparł: – Nie, panie Welles. Nie wydaje mi się, żeby w mojej polisie figurowała rubryka „wielkie małpy”. – Sam pan widzi – powiedział Orson i z miną zwycięzcy rozsiadł się w fotelu. – To najlepszy dowód na to, że King Kong nie jest genialnym dziełem rozrywkowym. Wielka małpa biega po Nowym Jorku, po znanych wszystkich ulicach, wspina się na nasze wieżowce… i nikt w to nie wierzy. Proszę mi powiedzieć, czytał pan „Wojnę światów”? – Tak, czytałem – Johnson uśmiechnął się tajemniczo. – Znakomita książka. Taka inspirująca. – Zgadza się, też tak uważam – przytaknął Welles. – A niech mi pan powie, jak wyobrażałby pan sobie jej adaptację? Wszystko jedno, radiową, filmową? – Sądząc z tego, co pan powiedział przed chwilą, powinienem liczyć, że widzowie albo słuchacze uwierzą w inwazję z kosmosu, czy tak? Jeśli nawet w głosie Johnsona słychać było ironię, Welles w owej chwili był na nią odporny. Mówił właśnie o swoim wielkim… marzeniu? Nie, to niewłaściwe słowo. Orson Welles nie miewał marzeń. Tylko plany. – Cieszę się, że się rozumiemy, panie Johsnon. A teraz, wspominał pan o propozycji pracy czy to tylko moja nadinterpretacja pańskich wczorajszych słów? Johnson ponownie sięgnął do pudełka z cygarami, ale tym razem podniósł je całe i podszedł do Wellesa, podsuwając mu je pod nos. – Chcemy, by wymyślił pan dla nas film wojenny, panie Welles – powiedział zajmując drugi fotel przy stoliku – Ale nie o minionej wojnie. Ma być coś nowego… Trzasnęła zapalana zapałka. – Tu w Stanach? Mam przekonać ludzi tutaj, że zbliża się wojna? – Zgadza się panie Welles. – Domowa? Johnson pokręcił głową. Zrobił to tak energicznie, że rozżarzona końcówka cygara wykreśliła w powietrzu świetlistą poziomą linię. – Chcemy wojny światowej, zaczętej przez Niemców, ale grożącej Ameryce – wyjaśnił. – Czy istnieje szansa, by ludzie uwierzyli w coś takiego? Umiałby pan tego dokonać? Orson Welles zawahał się. Pamiętał jak rozmawiał ze znajomymi po powrocie z Europy, jak opowiadał im o miejscach, które zobaczył, obyczajach jakie przyswoił. Dzielił się z nimi tym wszystkim, a oni patrzyli na niego jak na dziwaka. Prawda była taka, że dla większości Amerykanów, którzy urodzili się już na nowym kontynencie, Europa mogła być równie dobrze nazwą planety. Czy tam księżyca. Z drugiej jednak strony, jeśli nie on, Orson Welles, to kto mógłby dokonać tego jakże trudnego zadania? Nawet jeśli wszystko co powiedział przed chwilą, było tylko teoretycznym bajdurzeniem mającym zrobić właściwe wrażenie na pewnym siebie urzędniku, to przecież nadal można było spróbować. Zwłaszcza jeśli brał się za to ktoś, kto swego czasu uznał, że postać Boga jest źle napisana! Welles puścił kółko dymu, westchnął i wcisnął ledwie nadpalone cygaro do popielniczki. Wstał, otrzepał spodnie, uśmiechnął się. – Jeśli o mnie chodzi, może pan być spokojny, Johnson. Pytanie tylko czy was na mnie stać? – Tak, panie Welles. Stać nas. • • • Trudno było nie myśleć podczas podróży do domu. Tyle wizji, tyle pomysłów cisnęło mu się do głowy. Tyle gorących koncepcji, równie atrakcyjnych na pierwszy rzut oka, co nierealnych w dalszych etapach realizacji. Musiał się ich pozbyć, zrobić miejsce dla wielkiej idei, która przyjdzie – z całą pewnością pojawi się w jednej chwili – gdy tylko skonsultuje się z Rosem. Do tej pory sza, nakazywał sobie, patrz w brudne okno taksówki, przyglądaj się ludziom pędzącym w obu kierunkach z oczami wlepionymi w sklepowe wystawy. Oto twoje owce, zrobisz z nimi co zechcesz. Niech tylko Rose rzuci już swój pomysł. – Czy może pan szybciej? – zapytał taksówkarza. – Tylko jakbym jechał na skos przez Central Park – odparł mężczyzna z wyraźnie irlandzkim akcentem. Orson uśmiechnął się. Wiedział jak rozmawiać z ludźmi z zielonej wyspy. – Dałoby radę za podwójną stawkę, czy ci Anglicy z policji konnej stanowią jednak zbyt duży problem? – To są Anglicy? – zdziwił się taksówkarz. – Co do jednego – zapewnił Welles. – Mają nauczyć tutejszą policję jak się jeździ konno. To jak? – Trzymaj się pan! • • • W nowojorskiej garsonierze Wellesa nigdy nie było bałaganu. Być może dlatego, że wszystkie jego rzeczy mieściły się w dużej walizce – i futerale z maszyną do pisania gdzie trzymał też blok rysunkowy i przybory – a z mebli miał tylko łóżko, krzesło i duże, oprawione zwierciadło na lwich nóżkach. Nic więcej nie było mu potrzebne – wspólna łazienka znajdowała się na końcu korytarza, a jadał i tak wyłącznie w lokalach i w teatralnym bufecie. Właściwie nawet z tego co miał, mógłby zrezygnować w każdej chwili i bez żalu. Ze wszystkiego za wyjątkiem zwierciadła, bo przez nie właśnie przemawiał Rose. Jego imię było literackim nawiązaniem i częścią hermetycznego żartu – naprawdę nazywał się Rosencrantz i był połówką duetu z Orsonsternem. Nie wiedzieć czemu Wellesowi wydawało się to zawsze bardzo zabawne. Rose nie był zwyczajnym lustrzanym odbiciem, choć wszystko mogło na to wskazywać. Z wrodzoną złośliwością powtarzał każdy gest Orsona, pilnując się, by zawsze były one należycie odwrócone. Nigdy nie odzywał się, gdy Orson na niego patrzył, chyba, że powtarzał bezdźwięcznie jego słowa. Nigdy też nie mówił, gdy ktokolwiek był w pobliżu – taki był z niego ekscentryk. Welles przyjmował to wszystko, każde dziwactwo lustrzanego przyjaciela, ze zdumiewającym spokojem. Pozwalał mu w zasadzie na wszystko, nigdy nie robiąc wymówek i uważnie dobierając żarty i odpowiedzi. W zamian za to Rose dawał mu pomysły jakich nie miał nikt inny na świecie. Orson nazywał je lustrzanymi rewolucjami. – I co myślisz? – zapytał, gdy skończył referować. – Masz jakiś pomysł jak wywołać światową wojnę? Odbicie przyglądało mu się, uśmiechając pod nosem. Trzeba było przyznać, że – zwłaszcza, gdy lustro stało pod lekkim ukosem – Rose robił wrażenie niezwykle potężnego i wpływowego. Orson zawsze chciał tak wyglądać. – Widzisz – tłumaczył Orson rozsiadając się na łóżku. – Mój tok rozumowania wygląda tak, popraw mnie jeśli się mylę. Aby film spełniał wymóg dobrej rozrywki, musi trafić do ludzkich emocji, prawda? Jeżeli to ma być komedia, musimy znaleźć uniwersalny humor, który trafi do wszystkich potencjalnych odbiorców. Jeśli chcemy przedstawić opowieść grozy, ważne jest, żeby oprzeć się na podświadomych, zapisanych w nas lękach. Opierasz się na strachu jaki wywołuje ciemność, trzaskanie drzwiami, odgłos kroków za nami na pustej ulicy. Słowem nastrój. Orson cisnął butem obok drzwi i zerknął na lustro. – A jeśli chciałbym opowiedzieć o wojnie, która miałaby nadejść, kolejnej wywołanej przez Niemców, to jak powinienem to zrobić? Rose wciąż milczał, patrzył tylko przenikliwie, mrużąc oczy. Welles westchnął i cisnął drugim butem. – Czego potrzebuję, by… Zamrugał gwałtownie i poderwał się z miejsca. – Co? Co powiedziałeś, Rose? Ale odbicie oczywiście nie odpowiedziało, skupiając się na przedrzeźnianiu zabawnych min i gestów. Orson wiedział, że jego przyjaciel nie lubi się powtarzać i oczywiście to również rozumiał. Spróbował odtworzyć sobie w głowie usłyszane ledwie przed momentem słowa. – Powiedziałeś wiary, tak? Że muszą uwierzyć? No brawo, Kapitanie Oczywistość! |
Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.
więcej »Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.
więcej »Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner
Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner
Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner
Witaj w ciemnym mieście Grimm
— Magdalena Kubasiewicz
W ponurym mieście Grimm
— Magdalena Kubasiewicz
Dorośnij, Piotrusiu
— Magdalena Kubasiewicz
Uwierz we wróżki
— Magdalena Kubasiewicz
Zapoznać się, zaśmiać, zapomnieć
— Mieszko B. Wandowicz
Esensja czyta: Styczeń 2010
— Anna Kańtoch, Paweł Laudański, Marcin Mroziuk, Beatrycze Nowicka, Mieszko B. Wandowicz, Konrad Wągrowski
Esensja czyta: Lato 2009
— Jakub Gałka, Anna Kańtoch, Joanna Słupek, Mieszko B. Wandowicz, Konrad Wągrowski
Esensja czyta: Maj-czerwiec 2009
— Jakub Gałka, Anna Kańtoch, Michał Kubalski, Daniel Markiewicz, Joanna Słupek, Agnieszka Szady, Mieszko B. Wandowicz, Konrad Wągrowski
Zobaczyć człowieka
— Agnieszka Szady
Bóg od brudnej roboty
— Agnieszka Szady
Bajka o trybach i powrotach
— Jakub Ćwiek
Opłaca się być optymistą
— Jakub Ćwiek
Szkice projektu Galileo
— Jakub Ćwiek, Artur Wawrzaszek, Edward Wawrzaszek