Otwieramy nowy cykl, w którym przyjrzymy się pozycjom z kanonu fantasy ułożonego przez Andrzeja Sapkowiego. Na początek przypomnienie „Ostatniego jednorożca” Petera F. Beagle′a i „Zapomnianych bestii z Eldu” Patricii A. McKillip.
Otwieramy nowy cykl, w którym przyjrzymy się pozycjom z kanonu fantasy ułożonego przez Andrzeja Sapkowiego. Na początek przypomnienie „Ostatniego jednorożca” Petera F. Beagle′a i „Zapomnianych bestii z Eldu” Patricii A. McKillip.
Dawno, dawno temu… a konkretnie w roku 2001, kiedy to ukazał się „
Rękopis znaleziony w smoczej jaskini” Andrzeja Sapkowskiego, pokaźna lista książek wymienionych jako należące do kanonu fantasy zawstydziła mnie, gdyż znałam z niej śmiesznie mało pozycji. Lata mijały, od czasu do czasu skreślałam kolejne punkty, wciąż jednak kanon stanowił dla mnie rodzaj wyrzutu sumienia. Ponieważ ostatnio nie ukazało się wiele interesujących mnie nowości, uznałam, że nadszedł czas, by zacząć nadrabiać zaległości. Książkom, które szczególnie mi się spodobały, poświęciłam już kilka osobnych recenzji, tu zaś pozwolę sobie omówić dwie inne.
Peter S. Beagle
‹Ostatni jednorożec›
Tropem jednorożców
„Ostatni jednorożec” Petera F. Beagle’a został zaliczony przez Sapkowskiego w poczet pierwszej dziesiątki kanonu, co oznacza absolutną klasykę. Czytając go, mogłam zrozumieć, dlaczego tak się spodobał twórcy wiedźmińskiego cyklu. Powieść amerykańskiego pisarza jest zarazem baśnią, jak i humorystycznym fantasy, wykpiwającym konwencję, gdzie herszt zbójców rozwodzi się krytycznie na temat legend o Robin Hoodzie, rozbójnicy i zamkowi knechci snują rozważania filozoficzne, a nieszczęśliwie zakochany książę hurtowo ubija smoki i zdobywa magiczne artefakty, które potem zwozi i rzuca do stóp niespecjalnie przejętej tymi staraniami ukochanej.
Historia jednorogini, szukającej swoich pobratymców, maga-nieudacznika, byłej dziewczyny herszta oraz królewicza podziela zalety i wady humorystycznej fantasy (w jej lepszym wydaniu) – niewątpliwy walor stanowi styl, natomiast fabuła jest mocno pretekstowa.
By zacząć od pozytywów – język powieści jest znakomity, w zasadzie staje się głównym powodem, by oddać się lekturze. Ogromna w tym zasługa tłumacza, pana Michała Kłobukowskiego – spartaczony przekład zabiłby tę książkę. Zwraca uwagę inwencja językowa autora, świeżość i oryginalność.
Nie obędzie się bez kilku przykładów: oto, jak można pisać o ciałach niebieskich, czy porach dnia: „niebo wciąż było czarne, ale czerń tę pomału rozcieńczał fioletowy świt. Twarde srebrzyste chmury topniały w coraz cieplejszym powietrzu: cienie traciły ostrość konturów, dźwięki kształt, a kształty jeszcze nie zdecydowały, czym będą tego dnia. Nawet wiatr wątpił w siebie”, „księżyc zwiądł i pierzchł”, „na ulicy noc leżała zwinięta jak żmija, zimna w łuskach gwiazd”, „ciemność miała wzrok i dotyk. Czuć ją było zmokłym psem”, „mączyste światło wschodzącego księżyca”, „woń popołudniowego słońca”. Albo o miejscach: „polany (…) połyskujące źdźbłami traw lub wymoszczone cieniem”, „[pagórki] tłuste i potulne jak owce”, „życie na zamku toczyło się wśród ciszy, jaka panuje w miejscach, gdzie nikt już na nic nie czeka”. Podobną pomysłowością wykazał się autor opisując ludzi i ich reakcje: „na twarzach napotkanych ludzi była gorycz zbrązowiałej trawy”, „jego uśmiech wił się u ich stóp jak pełen optymizmu szczeniak”, „zalśniły mu w oczach łatwe łzy”, „był to uśmiech wątły jak księżyc w nowiu, szczupły rąbek jasności na skraju niewidzialnego, ale książę Lir pochylił się, żeby się przy nim ogrzać. Gdyby starczyło mu odwagi, otoczyłby ten uśmiech dłońmi i rozdmuchał”, „spojrzała za siebie z twarzą tak zbielałą, że można by się o nią sparzyć”, „kroczyli na spotkanie katastrofy, spokojni jak spalające się świece”.
Poza niezwykłym stylem, podobał mi się humor, wynikający z gier z konwencją i żartów słownych, chwilami ocierający się o absurd (jak w scenie, gdzie główny bohater zostaje przywiązany do drzewa… które się w nim zakochuje).
Tworząc fabułę, Beagle oparł się na baśniowych wątkach i motywach, często je przeinaczając, a czasem wykorzystując jako okazję do wplecenia zabawnej scenki, czy dialogu – czasem śmiesznego, czasem skłaniającego do refleksji. Losy jednorogini, poszukującej pobratymców niespecjalnie mnie zainteresowały. Podobnie bohaterowie są bardziej symbolami pewnych postaw, niż pełnokrwistymi postaciami, stąd nie wzbudzili we mnie głębszych uczuć. Przyznaję, rzecz mi się spodobała, ale polecać ją mogę głównie tym, którzy cenią sobie ciekawy styl.
Patricia A. McKillip
‹Zapomniane bestie z Eldu›
Potężna czarodziejka albo przeznaczenie kobiety
Podobne wrażenia towarzyszyły mi podczas lektury „Zapomnianych bestii z Eldu”, które również są baśnią, tym razem jednak bez elementów humorystycznych i zabawy z konwencją.
Także tutaj urzeka sam sposób snucia opowieści. Styl Mc Killip jest tu bardziej kwiecisty, niż w
trylogii o Mistrzu Zagadek, choć nie aż tak ozdobny, jak w „
Czarodziejce i strażniku”. I tym razem przytoczę fragmenty: „zwierzęta przybyły niczym odpryski snu”, „uśmiechnął się, jakby opadła nagle zużyta maska jego twarzy”, ”gwiazdy układały się w lodowate wzory”, „różowa linia zakreślała krawędź świata, białe chmury o srebrzystych brzegach płonęły, chwytając promienie słońca; rozbijały je i rozrzucały po polach”, „zaczął padać śnieg – lekki, cichy, wieczny”, „lodowobiały księżyc w pełni mknął wraz z nimi, okrągły i zadziwiony niby pojedyncze rozbudzone oko gwiezdnej bestii nocy”, „drzewa wokół [jaskini] rosły ogromne i nieruchome jak kolumny podpierające hale ciszy”. Pod tym względem lektura sprawiła mi wiele przyjemności.
Nie mogę tego niestety powiedzieć o samym przesłaniu. Jest ono zbliżone do tego z „Czarodziejki i strażnika” a dotyczy Prawdziwego Powołania Kobiety. Sybel, bo tak nazywa się główna bohaterka, jest potężną czarodziejką. Jednakże, zdaje się pisać autorka, obdarzonej mocą kobiecie wręcz nie przystoją (albo inaczej - niszczą ją) małostkowe pragnienia, takie jak żądza zemsty. Magia nie powinna służyć zdobywaniu władzy. Zamiast tego należy obłaskawiać dzikie bestie i haftować, być miłą, łagodną i dobrą. Cokolwiek innego jest zdradą własnej natury. A już najważniejsze jest uświadomienie sobie, że potrzebuje się do szczęścia mężczyzny, tudzież wyznanie tego swojemu ukochanemu. Wtedy – i tylko wtedy – kobieta odnajduje spokój duszy oraz spełnia najskrytsze pragnienia swojego serca. Na sam koniec zaś pozostają plany wspólnego życia i urodzenia lubemu potomstwa. Żebyż jeszcze mężczyźni byli tacy, jak kochanek Sybel – wielkoduszni, wybaczający, nieustannie czyniący płomienne (i cokolwiek kiczowate wyznania) przeplatane przeprosinami, że nie dość gorliwie zapewniają o własnej miłości…
Z kolei motyw poszukiwania czegoś, co nierozpoznane znajduje się tuż obok pojawił się zarówno w trylogii o Mistrzu Zagadek, jak i „Czarodziejce i Strażniku” - trochę szkoda, że autorka tak się powtarza.
Tak, jak cenię McKillip za urodę języka i barwne pomysły, tak przesłania jej powieści mnie irytują. W „Zapomnianych bestiach z Eldu” dochodzi też miejscami kiczowaty wątek miłosny. Motyw pewnego chutliwego maga, który marzy o zgwałceniu bohaterki wywołał u mnie przypływ wesołości, zamiast przejęcia się losem postaci. Nie uważam tego utworu za zły, jednak daleka jestem od wychwalania go. To bardzo ładna, pięknie napisana, nastrojowa baśń, lecz nie wzbudza głębszych uczuć.
@Tomek
"Po trzecie - totalne zerżnięcie co niektórych elementów z Władcy Pierścieni, tak wyraźne, że dla mnie jest to swoisty plagiat."
hehe, póki co na pierwszym (niechlubnym, bo pod względem zapożyczeń) miejscu plagiatów Tolkiena jest "Miecz Shannary" Brooksa. "Koło czasu" i "Smoczy tron" (bo dalszych tomów póki co nie czytałam, choć niewykluczone, że to zrobię) błyszczą na jego tle inwencją autorów.
"A kierowanie się przy zakupie smokiem z okładki nie jest najlepszym pomysłem, bo pojawia się on tylko na moment i jego rola jest raczej epizodyczna."
To było pewne uproszczenie - chodziło mi o sam fakt ładnego, zbiorczego wydania, o ile dobrze pomnę w twardej oprawie.
Dziękuję. Hobbita, Władcę, Ziemiomorze i Opowieści... czytałam już dawno.
Nad "Mgłami..." się zastanowię w takim razie (do tej pory znałam tylko jedną opinię, brzmiącą "była tak nudna, że oddałem ją do biblioteki" a gabaryty nieco zniechęcają)
"Był sobie raz na zawsze..." zamierzam przynajmniej zacząć, "Merlina" akurat nie mam sobie skąd pożyczyć.
Co do Conana - pożyczyłam sobie jakiś niewielki zbiorek opowiadań. W sumie ucieszne to było takie fantazje przygodowo-erotyczne, na 3 teksty w dwóch był ten sam schemat: ktoś niechcący budzi pradawne zło/pojawia się laska/pojawia się Conan/ Conan zabija zło/ następnie zalicza laskę. W opowiadaniu trzecim Conan wraz z laską dociera do miejsca, gdzie laski o mały włos nie składają w ofierze, Conan zabija złą kapłankę (w czasie rytuału występującą nago). Tja. Lektura wspomagana paroma kieliszkami tokaja wprowadziła mnie w głupawkę szybko. Choć jak sobie wyobrażę autora, śliniącego się nad opisem tych niewiast wykrzykujących "Weź mnie, Conanie!" (nawet jeśli przed chwilą o mało nie zginęły a w tuż obok leży trup)... Błe...
Zabawne są oryginalne okładki "Amazing stories" innych tego rodzaju czasopism.