Ale jest też głębszy poziom interpretacji „Ubika”. Odejdźmy od metafor i pomówmy całkiem dosłownie o uwięzieniu w iluzorycznym świecie, który zmierza do zimnego grobu. Prześmiewczy i satyryczny Philip K. Dick ustępuje pola złowieszczemu prorokowi – filozofowi ogarniętemu totalną paranoją.
Kartezjańskie „myślę, więc jestem” już nie działa. „Ubik” to powieść podobna do kilku poprzednich, głównie do „Oka na niebie” i „Trzech stygmatów Palmera Eldritcha”. W obydwu tych powieściach bohaterowie śnią rzeczywistość, a właściwie uwięzieni są w śnie kogoś innego. Halucynują świat, który jest dla nich jak najbardziej realny, tylko po to, aby na koniec zdemaskować go jako fikcję. W „Ubiku” nawet to jest niemożliwe – wcześniej wiedzieliśmy przynajmniej, że to Palmer Eldritch jest wszystkiemu winien, że to on jest zakotwiczony w realnym świecie. W światach produkowanych przez zamknięte w moratoriach umysły, pełniące rolę nadajników, których wysyłane fale nakładają się na siebie wzajemnie, brakuje punktu odniesienia. Zatem nikt nie może być pewien, że skoro myśli, to naprawdę jest – może ktoś wciska nam do głowy własne wizje, manipuluje percepcją, na bieżąco tworzy świat, w którym żyjemy. Może ktoś myśli za nas? „Może Baltimore istnieje tylko wtedy, gdy znajduje się tam jeden z nas? A supermarket zniknął z powierzchni ziemi, gdy tylko z niego wyszliśmy?” – zastanawia się Al Hammond, kolega Chipa, tak samo uwięziony w koszmarze. „Jest to problem filozoficzny pozbawiony znaczenia i sensu. W dodatku nie istnieje możliwość udowodnienia, że jest tak lub inaczej” – mówi Chip i ma absolutną rację. Ludzie nie są transcendentni wobec świata, w którym istnieją, mogą być żywymi, śniącymi bateriami utrzymującymi maszyny, a i tak nie będą tego mogli udowodnić. Najgorsza jest świadomość, że tak właśnie może być.
Światu będącemu tylko czyjąś projekcją daleko od doskonałości. Eroduje on podobnie jak ten z „Wbrew wskazówkom zegara” i ten z wizji Wilbura Mercera lub Manfreda Steinera z innych powieści Dicka. Wracamy do idei, że obiektywny świat jest wieczny i niezmienny, obojętny wobec upływu czasu (który jest tylko naszym, ludzkim wymysłem) i zbudowany w łupin jak cebula. Platoński świat form idealnych jest w centrum i emanuje on na zewnątrz, tworząc coraz mniej doskonałe „łupiny”, degenerujące się stopniowo warstwy rzeczywistości. Platońskie idee schowane wewnątrz, te powszechniki, o które toczyli boje najwięksi filozofowie przeszłości, manifestują się w kolejnych warstwach swoimi coraz bardziej skarlałymi wersjami – nowoczesny pojazd obraca się w automobil a potem w furmankę. Proces ten przybiera na sile – jednak sami bohaterowie pozostają niezmienni. Są świadkami tych wydarzeń, takimi samymi jak Sebastian Hermes i Rick Deckard z poprzednio omawianych powieści. O ile jednak wcześniej godziliśmy się po prostu z tym faktem (załamani we „Wbrew wskazówkom zegara” i pocieszeni w „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?”) tak tutaj możemy podjąć walkę.
Z kim jednak lub z czym walczyć? Co jest przyczyną „retrochronokinezy”, jak ładnie określił to zjawisko Stanisław Lem w eseju „Philip K. Dick, czyli fantomatyka mimo woli”? W dwóch ostatnich powieściach była to sama natura świata – teraz możemy to tłumaczyć celowym działaniem jakiejś istoty. Wszystko wskazuje na to, że to Jory, psychiczny wampir, oszalały młodzieniec o sadystycznych skłonnościach. Jory jest jak Palmer Eldritch lub ludzie leżący na dnie akceleratora cząstek w „Oku na niebie” – to gnostycki Demiurg, który stworzył świat niedoskonały, pełen zła i ulegający systematycznemu rozpadowi. Kto tu zatem jest prawdziwym Bogiem? Kto dostarcza Ubika? Czy aby na pewno Glen Runciter? Ostatni rozdział podważa ontologiczną wyższość tej transcendentnie z początku definiowanej istoty. Nie, on Bogiem nie jest. Jest tylko człowiekiem – Jory zresztą też.
Czym zatem jest „ubik”? „Użyty zgodnie z instrukcją” przywraca zdegenerowaną rzeczywistość do jej doskonalszej, bliższej środka cebuli, formie. Jest nadzieją, podporą, lekiem – cofa efekt starzenia i w miejsce starych rupieci stawia ich nowiutkie wersje. Wiemy, co znaczy słowo „ubik”. „Ubique” znaczy wszechobecny – jak boski duch przenikający całe swe dzieło, dzięki czemu ma ono energię niezbędną do życia. Joe Chip ma jedno zadanie – znaleźć puszkę specyfiku i spryskać się nią. Dzięki temu wróci do stanu używalności. Trochę to paradoksalne, bo skoro środek ten jest „ubique”, to dlaczego tak trudno go znaleźć? Otóż znowu wracamy do Platona. Ubik w wersji „ubique” to ideał, ubik w puszce to jego niedoskonała realizacja. W świecie rażonym entropią tylko na taki nas stać. Lepszy taki niż żaden. Nie ma zatem żadnego paradoksu – szukając idealnego ubika, skrzętnie ukrytego w samym środku świata-cebuli, znajdujemy jego mniej doskonałe wersje, które po prostu działają niedoskonale. Mamy nieosiągalny wzór, do którego powinniśmy dążyć, ale muszą nam wystarczyć jego przybliżenia.
Powinniśmy zatem odrzucić teorię o tym, że bohaterowie „Ubika” znaleźli się w kleszczach konfliktu istot, których natura wykracza poza ludzkie pojmowanie. Tu nie ma dwóch wielkich, boskich sił trzymających się za bary jak Aryman i Ahura Mazda w „Kosmicznych marionetkach”. Nie jesteśmy niczyimi marionetkami. Runciter i Jory (a także Joe Chip czy Pat Conley) to też walczące o byt ludzkie jednostki. Joe Chip wspinał się po schodach, dręczony tak jak Wilbur Mercer z „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?” na szczyt wzgórza – na górze czekała na niego butelka ubika. Wywalczył sobie tę miksturę własną determinacją – sam go zdobył, samą wiarą, że potrafi i dzięki temu, że tli się w nim człowieczeństwo na przekór całej rzeczywistości. Tak samo jak Leo Bulero w „Trzech stygmatach Palmera Eldritcha”, gdzie również nie było mowy o Bogu, lecz tylko o istocie mającej boskie pretensje.
Gdy zauważamy, że nagle przestaje działać siła przeciwstawna tej odśrodkowej, spychającej nas na zewnętrzne warstwy świata–cebuli, powinniśmy się zastanowić, czy istniała ona kiedykolwiek poza nami samymi. Może sami musimy ją wymyślić – to ją właśnie symbolizuje ubik. Naszą ludzką wiarę we własne siły – niekoniecznie w Boga. Joe Chip udowadniał to na każdym kroku. Myślał i choć nie wiedział, czy jest – działał.
El Lagarto: Czarnoksiężnik, pewnie że Czarnoksiężnik. Nie wiem skąd wziął mi się ten Nieprzyjaciel, pewnie z jakiejś innej książki. Może i masz rację. Napisałby jakąś trzytomową kontynuację, potem by się rozzuchwalił, zaczął wymyślać całą historię świata od stworzenia przez jakiegoś boga, potem byłyby dzieje elfów, krasnoludów, wojny, bohaterowie, niczym w greckich mitach - i kompletnie zanudziłby czytelnika.