„La Saga de los Confines” (Saga o Rubieżach) to „dorosły” debiut argentyńskiej pisarki Liliany Bodoc. W hiszpańskojęzycznych wydawnictwach trylogia jest porównywana z dziełami Tolkiena i Ursuli K. LeGuin, ale choć pewne zbieżności z obojgiem istnieją, Bodoc – chwalona notabene przez LeGuin – podąża własną drogą.
Cudzego nie znacie: Fantasy po argentyńsku
[Liliana Bodoc „Los días del Venado”, Liliana Bodoc „Los días de la Sombra”, Liliana Bodoc „Los días del fuego” - recenzja]
„La Saga de los Confines” (Saga o Rubieżach) to „dorosły” debiut argentyńskiej pisarki Liliany Bodoc. W hiszpańskojęzycznych wydawnictwach trylogia jest porównywana z dziełami Tolkiena i Ursuli K. LeGuin, ale choć pewne zbieżności z obojgiem istnieją, Bodoc – chwalona notabene przez LeGuin – podąża własną drogą.
Liliana Bodoc
‹Los días del Venado›
Zjednoczone siły niemal wszystkich plemion kontynentu znanego jako Tierras Fértiles (Żyzne Ziemie), a swym wyglądem mocno przypominającego Amerykę, zawiązują „Bractwo Jelenia”, by przymykając oko na dzielące ich różnice wspólnie walczyć z nadciągającym od strony Starych Ziem (Tierras Antiguas) wrogiem.
Nie od początku wiadomo, kto i po co nadciąga. Oto Astronomowie z Wyspowej Prowincji (Comarca Aislada) rozsyłają posłańców do poszczególnych ludów, by sprowadzili wybrane osoby, mające zasiąść w radzie wszystkich plemion. Astronomowie wyczytali bowiem w gwiazdach wieści, których nie potrafią jednoznacznie zinterpretować. Dlaczego ludzie obeznani z czytaniem w gwiazdach nie mogą odczytać przesłania? Wiąże się to z historyczną wizytą Boriaszów (boreos), mieszkańców Starych Ziem, którzy przed wiekami przybyli, by poinformować o wojnie z Misáianesem, synem Śmierci (zwanym też Odio Eterno – Wieczną Nienawiścią), pragnącym podporządkować sobie świat. Ich pożegnanie było dramatyczne. „Jeśli kiedyś ujrzycie na horyzoncie okręty, może to oznaczać dwie rzeczy: albo zwyciężyliśmy i przybywamy, by podzielić się z wami swoim triumfem, albo on zwyciężył i przybywa, by dokończyć dzieła”.
Gwiazdy powiedziały Astronomom jedynie o nadciągających od strony Starych Ziem okrętach. Sześcioro delegatów z różnych stron zmierza więc ku stolicy, by wraz z dwójką najwyższych Astronomów zasiąść w radzie. Podróż nie przebiega bez przeszkód. Wszyscy młodzi mężczyźni z plemienia lulków, ludu zamieszkującego wyspę przywodzącą na myśl Wyspę Wielkanocną (także buduje wielkie posągi), zostają podstępnie wymordowani. Podejrzenie pada na Pasterzy Pustyni, lecz wobec braku dowodów ich przedstawicielowi nie można odmówić udziału w radzie. Dlaczego jednak, zamiast jednego delegata, lulkowie wysłali do Wyspowej Prowincji całe pospolite ruszenie? Oto na powierzchni świętego Kamienia-Alby pojawiła się rosnąca stopniowo czarna plamka, co plemię uznało za dowód nadciągającego niebezpieczeństwa. Ta decyzja przyczynia się do ich eksterminacji, a po Kamieniu słuch ginie.
Liliana Bodoc
‹Los días de la Sombra›
Siedmioosobowa rada postanawia przywitać przybyszów jak przyjaciół, jednocześnie zachowując czujność. Szybko jednak się okazuje, że to Syderetycy (sideresios), słudzy Misáianesa, którzy pragną podstępem zdobyć twierdzę Astronomów, a następnie podbić cały kontynent. Walka niestety nie odbywa się na klarownych i uczciwych zasadach. Naczelny mag Misáianesa, „Doktryner” Drimus, zsyła na opornych i ich plony choroby. Wkrótce też, choć pierwsze starcie zakończyło się porażką Syderetyków, którzy powrócili na Stare Ziemie, pozostawiając jedynie Drimusa, jego psy i garść żołnierzy (oraz całe plemię Pasterzy Pustyni, którzy w „nagrodę” za kooperację zostają zniewoleni), nadciąga nowe niebezpieczeństwo. Pięć lat (zwanych w cyklu „sezonami”) później Misáianes wysyła kolejną flotę, tym razem zaopatrzoną w umieszczony na dziobie jednego z okrętów wizerunek jego matki – Śmierci (w II tomie noszącej miano Cienia, lecz by zachować rodzaj żeński – jest spersonifikowana – być może lepiej będzie nazwać ją Pomroką). Na Żyznych Ziemiach tworzy się nowa armia, mająca przejąć statki, nim ich załogi zejdą na ląd. Nadal nie ma wieści od Zabralkana i innych, którzy przekroczyli granicę Czasu Magicznego (synchronizującego się ze zwykłym tylko raz na 52 lata – to tyle, ile według wierzeń Azteków trwał świat), ani od Błękitnych – potomków Boriaszów – którzy wyruszyli na statkach ku Starym Ziemiom, by wspomóc istniejący tam jeszcze wątły opór. Tymczasem Wilkilén, dziewczyna-dziecko, która w chwili pierwszego przybycia Syderetyków zatrzymała się w rozwoju, zachowując dziecięcą niewinność, spotyka na swej drodze dziwną staruszkę i próbuje się z nią zaprzyjaźnić. Kobieta wydaje się jej bardziej niemądra niż ona sama – wciąż rozprawia o swoim synu, którego kocha i nienawidzi, i próbuje dociec, które z nich jest potężniejsze. W końcu pyta wprost: kto jest większy, Śmierć czy Nienawiść? „Śmierć” – mówi Wilkilén. – „Każdy kiedyś męczy się wędrówką i prosi o spoczynek, ale nie znam nikogo, kto zmęczyłby się miłością i prosił o nienawiść”.
Niezmiernie symboliczna jest scena, w której dziewczynka, widząc, że staruszka nie ma linii papilarnych, odwzorowuje te z własnej dłoni i nanosi trwałym barwnikiem na dłoń tamtej. Dopiero po wielu dniach rozdrażniona Pomroka zmywa linie – wciąż jednak nie udaje jej się usunąć jednej; tej, o której Stara Kush, babcia Wilkilén, mawiała, że jest najważniejsza.
Z Misáianesem i jego ludźmi oraz magią walczą też Czarownicy Ziemi – szóstka magów, niebędących ani ludźmi, ani bogami. Jeden z nich, Kupuka, wyrusza do ostatecznej konfrontacji z Drimusem. Zwycięży, ale jedynie dlatego, że w ostatniej chwili uświadamia sobie, iż z Doktrynerem Nienawiści nie da się wygrać inaczej niż podstępem. Wbrew wszelkiej nadziei zwyciężają również wojska toczące walkę w porcie, a to dzięki ostatniej heroicznej decyzji upokorzonych Pasterzy Pustyni, którzy wolą zginąć za swoje ziemie niż posłużyć jako mięso armatnie ciemięzców.
Tymczasem na zniewolonych Starych Ziemiach rodzi się dwoje bliźniąt, którym matka nadaje imiona – Vara i Aro. Są to pierwsze imiona nadane na tym kontynencie od początku rządów tyrana, znak, że tożsamość mieszkańców Starych Ziem nie została ostatecznie wymazana.
Wciąż jednak nie wiadomo, jaką rolę odegra w dalszych zmaganiach przywódca zbuntowanej gałęzi plemienia Władców Słońca, Molitzmós, który pierwotnie sprzymierzył się z Misáianesem, a po jego zdradzie, wiedząc, że nie może już wrócić na łono Jelenia, postanowił wybrać trzecią, sobie tylko znaną drogę.
Liliana Bodoc
‹Los días del fuego›
W głowie czytelnika skojarzenia wyrastają jak grzyby po deszczu – jedne zamierzone przez autorkę, inne zależne od naszych doświadczeń historycznych kulturowych, a może i osobistych. Oczywisty wydaje się charakter opozycji między Bractwem Wolnego Powietrza, skupiającym Wielkich Astronomów z Żyznych Ziem, a Syderetykami (od łac. sideralis – gwiezdny; oni bowiem także patrzą w gwiazdy, choć odczytują z nich inne treści) Misáianesa, skupionymi w Bractwie Ograniczenia. Rzecz jasna, mamy tu polityczną i filozoficzną debatę między liberalizmem a konserwatyzmem (Syderetycy noszą imiona kojarzące się ze starożytną Grecją – Drimus, Leogros). O ile jednak autorka wyraźnie stoi po stronie „liberałów”, o tyle nie szczędzi im dylematów i trudności związanych z praktycznym zastosowaniem idei „wolnego powietrza”. Ich swoboda nie jest bowiem anarchią ani amoralnością; co więcej, różne ludy kontynentu pojmują ją na różne sposoby, czasem błądząc. Zniewolenie i tyrania są jednak w oczach Bodoc zawsze złem, a wprowadzone na Starych Ziemiach rządy w stylu tych z Roku 1984 Orwella czy Hymnu Ayn Rand mogą być tylko rządami Nienawiści.
Stare Ziemie nią są bynajmniej współczesną Europą, podobnie jak Żyzne Ziemie nie są Ameryką (gdyby to rozpatrywać w ten sposób, Jeleń i Misáianes pewnie zamieniliby się miejscami). Chodzi raczej o „stary” i „nowy” świat w sensie historycznym. Zastrzeżenia może budzić nawiązanie do Grecji, bo przecież to tam narodziła się demokracja. Bardziej trafne, ale i bardziej kontrowersyjne, byłyby imiona ze Starego Testamentu. Może autorka chciała uniknąć tych kontrowersji, skupiając się na czym innym, bo religia we współczesnym rozumieniu praktycznie w sadze nie istnieje. Tak czy owak, przeróżne odwołania należy rozpatrywać w szerszym kontekście. O ile przybycie Syderetyków, z ich końmi i bronią palną, niewątpliwie jest inspirowane relacjami ze spotkań kultur prekolumbijskich z konkwistadorami, o tyle postąpilibyśmy niesłusznie, utożsamiając mieszkańców Żyznych Ziem z „dobrymi Indianami”, a najeźdźców ze „złymi Hiszpanami”.
W ciekawej formie przedstawione są problemy, z którymi w ten czy inny sposób stykamy się i my: zazdrości, zdrady, wyboru mniejszego zła, wyobcowania artysty. Każdy lud i każdy spośród głównych bohaterów (a jest ich całkiem sporo) ma swój niepowtarzalny, bardzo ludzki (choć czasem, jak Piúkeman, także zwierzęcy i boski) charakter. Można ich polubić, pokochać, współczuć im – można też nienawidzić, jak Drimusa, lub wstrzymać oddech w oczekiwaniu na ich ostateczny wybór, jak w przypadku Molitzmosa czy samej Śmierci.
Powieść niewątpliwie należy do konwencji fantasy, jest jednak nietypowa ze względu na kraj pochodzenia autorki. Mówi się o Argentynie, że jest najbardziej zeuropeizowanym krajem Ameryki Łacińskiej – krajem, który wydał Borgesa, Cortazara czy Bioya Casaresa, pisarzy czerpiących garściami z europejskiej tradycji, lecz przecież zakorzenionych w swojej ojczyźnie. Podobnie jest z Lilianą Bodoc – sięga po konwencję kojarzoną dotąd z Europą i Ameryką Północną, lecz operuje nią po swojemu. Żyzne Ziemie w oczywisty sposób kojarzą się z prekolumbijską Ameryką, nawet poszczególne plemiona przypominają te, które zaludniały przed wiekami ów kontynent: Władcy Słońca – Azteków, husihuilkowie – lud Mapuche. Same imiona i nazwy, rola Astronomów, geografia i warunki naturalne także kierują skojarzenia w tę stronę. Całość stanowi interesującą i świeżą mieszankę, w której element realizmu magicznego jest zdecydowanie podporządkowany elementowi fantasy. Cykl przetłumaczono już na kilka języków – miejmy nadzieję, że i polscy wydawcy w końcu po niego sięgną.