W gorączce przedświątecznych przygotowań mało jest czasu na lekturę – czy to książek, czy recenzji. Jednak nasze minirecenzje można czytać w odcinkach, między wstawieniem ciasta do piekarnika a lepieniem pierogów. Zapraszamy!
Esensja czyta: Grudzień 2010
[ - recenzja]
W gorączce przedświątecznych przygotowań mało jest czasu na lekturę – czy to książek, czy recenzji. Jednak nasze minirecenzje można czytać w odcinkach, między wstawieniem ciasta do piekarnika a lepieniem pierogów. Zapraszamy!
Drobna powiastka z 1974 roku, w której brytyjski autor snuje gorzką i ponurą, a przy tym niezwykle subtelną wizję współczesnego świata, umyślnie przerysowanego do tego stopnia, że mało znaczący fakt nagle okazuje się źródłem absurdu (prozaicznego, ale właśnie przez to interesującego). W wyniku nieszczęśliwego wypadku samochodowego zamożny architekt zostaje uwięziony na wysepce pomiędzy pasami autostrady, zaledwie kilka mil od Londynu. Płaski i pozornie ogołocony skrawek ziemi staje się jego więzieniem, a wraz z rozwojem wydarzeń coraz trudniej ustalić, czy to, czego doświadcza bohater, dzieje się w rzeczywistości, czy jest jedynie wytworem jego wyczerpanego umysłu. Solidna, choć nie olśniewająca pozycja w dorobku Ballarda (pomysł niestety wyczerpuje się w połowie książki); można rzec, że to idealny przykład powieści, która zdaje się stworzona do funkcjonowania w formie wydania kieszonkowego.
Seria kryminałów młodzieżowych, w których zagadki tajemniczych zbrodni rozwiązuje Flawia de Luce, bystra, zafascynowana chemią jedenastolatka. Oczywiście dziewczynka w tym wieku, która nie tylko mordercę odkryje, ale i odtrutkę sporządzi i nawet domowym sposobem test ciążowy przeprowadzi, to ewidentna przesada, ale za to jakże sympatyczna. Zresztą, spora doza ironicznego humoru usprawiedliwia braki w wiarygodności. A prócz humoru jest tu i uroczo staroświecki nastrój angielskiej, powojennej prowincji (akcja dzieje się w latach 50-tych) i całkiem wciągające zagadki i wreszcie główna bohaterka, której nie sposób nie lubić, choć to momentami dość przerażające dziecko (czy chcielibyście mieć w domu jedenastolatkę, która natknąwszy się na trupa stwierdza, że to najbardziej fascynująca rzecz, jaka jej się w życiu przydarzyła?). Nie wiem, jak na tę serię reagują dzieci, czy nie odstraszają ich np. dość szczegółowe opisy chemicznych eksperymentów, ale ja bawiłam się świetnie. Teraz pozostaje tylko czekać na następną część.
Po lekturze nowego przekładu „Momo” w zasadzie nic nie mogę dodać do napisanej prawie dziesięć lat temu
recenzji wersji Teresy Jętkiewicz. Jedyne miejsca, w których daje się zauważyć róznice między wersjami to nazwy własne (np. Gigi Przewodnik był wcześniej znany jako Gigi Oprowadzacz, a tyran Marksencjusz Komunus zwany Czerwonym był Maksencjuszem zwanym Krwawym – ciekawe, dlaczego… ;-)) oraz wiersze. I, według mnie, są to różnice kosmetyczne. „Momo” wciąż pozostaje piękną i aktualną opowieścią dla młodszych i starszych dzieci, po którą ze wszech miar warto sięgnąć.
„Błękitnooki chłopiec” to współczesna powieść epistolarna. Fragmenty listów i pamiętników zastąpiły tu wpisy na blogach dwójki głównych bohaterów, ale zasada wciąż pozostaje ta sama: wydarzenia poznajemy wyłącznie z drugiej ręki, nie ma wszechwiedzącego narratora pokazującego jedyną i prawdziwą wersję zdarzeń. Co więcej, praktycznie od początku wiemy że to co czytamy nie musi być prawdą, tytułowy bohater – Błękitnooki chłopiec – chce jedynie osiągnąć swój cel, a żeby to zrobić manipuluje innymi poprzez swoje wpisy na blogu. W efekcie czytelnik zostaje wciągnięty w grę pozorów, usiłuje złożyć posiadane informacje w jakąś spójną całość – tylko po to, żeby następna strona podsunęła kolejny fragment, z pozoru nijak niepasujący do poprzednich. Na dodatek każda kolejna wersja historii jest coraz bardziej odpychająca – wystarczy powiedzieć że przedstawiane na blogu w postaci opowiadań kolejne morderstwa, są często najzdrowszymi zachowaniami opisywanych postaci. Mimo to powieść Joanne Harris czyta się bardzo dobrze, nawet jeśli zakończenie nie przynosi odpowiedzi na pytanie „jak było naprawdę”.
Lektura takich książek zawsze wydawała mi się obciążona pewną dwuznacznością – jeśli ktoś czyta po prostu dla przyjemności, jak większość powieści, naraża się na posądzenie o cokolwiek niezdrowe upodobania, bo jakąż radość można czerpać z opisu sadystycznych tortur? Z drugiej strony tłumaczenie „czytam, żeby przekonać się jak wiele zła jeden człowiek jest w stanie wyrządzić drugiemu człowiekowi” brzmi trochę jak hipokryzja, bo czy koniecznie trzeba w tym celu aż sięgać po powieść? Po tym przydługim wstępie stwierdzam, że właściwie sama nie wiem, dlaczego „Dziewczynę…” przeczytałam, pewnie po prostu z powodu ciekawości – ta powieść jest jak zaglądanie przez dziurkę od klucza do piekła, które znajduje się tuż obok. Czy książka jest dobra? Zdecydowanie tak, to mocna, bardzo wiarygodna i bardzo przygnębiająca opowieść, która miejscami przeraża lepiej niż niejeden horror. Czy czuję się zachęcona do lektury innych powieści autora? Na razie nie, choć nigdy nie wiadomo – może ciekawość wróci.
Wyprawa króla horroru (proszę mi wybaczyć powtarzanie tego banalnego tytułu…) w dziedzinę literatury fantasy – niestety niezbyt udana. Pod względem fabularnym „Oczy smoka” wyrastają z niepisanej tradycji opowiadania dzieciom przed snem baśni i bajek – często powtarzających się, choć funkcjonujących w najróżniejszych wariantach, w których akcentowane są odmienne motywy. W wersji Kinga stary król ginie w tajemniczych okolicznościach, a wszelkie poszlaki wskazują, że zabójcą jest jego pierworodny syn, ukochany przez lud i nienawidzony przez królewskiego doradcę, czarnoksiężnika Flagga (miłośnicy cyklu „Mroczna wieża” wiedzą, o kogo chodzi). Opowieść tego rodzaju rządzi się swoimi prawami, i nawet jeśli trudno zarzucać jej przewidywalność, to już samo wykonanie – wpisanie się w określoną konwencję – zależy tylko i wyłącznie od umiejętności autora. King niestety nie sprawdza się jako twórca literatury fantasy (a przynajmniej „czystej” gatunkowo fantastyki). „Oczy smoka” wloką się niemiłosiernie, akcja rozdęta jest ponad miarę i cierpliwość czytających; co więcej, pod względem stylu powieść w zasadzie niczym nie różni się od innych, klasycznych (jeśli chodzi o treść i formę) dzieł pisarza. W tym wypadku gawędziarstwo Kinga działa na niekorzyść powieści, nudnej, bo rozgadanej i nieprzekonującej. Nie polecam.
Joanna Kapica-Curzytek [60%]
Tajemniczy epizod, do jakiego doszło w waszyngtońskim muzeum przynosi ze sobą kolejne niezwykłe wydarzenia i zmienia losy kilku osób. Na pierwszym planie mamy portret Roberta Olivera, malarza egzystującego na pograniczu geniuszu i artystycznego szaleństwa. Jego lekarz – psychiatra próbuje mu pomóc (co wymaga decyzji o złamaniu standardów zawodu) i odkrywa, że życie Olivera pełne jest mrocznych sekretów. Jednym z nich jest postać zagadkowej kobiety, która zdominowała życie artysty. Kim jest? Co sprawiło, że malarz uległ tak głębokiej fascynacji jej osobą? Niespieszna, ale intrygująca proza i frapująca opowieść (nawet z niewielką szczyptą feminizmu) na temat tego, co stanowi o istocie tworzenia. Powieść toczy się w dwóch wymiarach czasowych, co nadaje jej głębi i uświadamia, że zagadnienia związane z odkrywaniem sekretów sztuki są stale aktualne. W tle rodzą się ważne pytania o tajemnice ludzkiej natury. Jak się okazuje, najważniejsze z nich kryją się tam, gdzie miłość przenika się z pasją tworzenia.
Zacznijmy od oczywistości – „Cyfrowe marzenia” to książka mało atrakcyjna. Brzydka okładka, kiepski papier, mała liczba mikroskopijnych, marnej jakości czarno-białych zdjęć, mnóstwo literówek i niezręczności stylistycznych i ogólne poczucie braku korekty tekstu. Tym samym
zachwyty Konrada Wągrowskiego wydają mi się co najmniej nieuzasadnione. Owszem, sam fakt podjęcia tematu gier komputerowych jest miłą nowością, ale też oczywistością jest, że ta ogromna dziedzina rozrywki zasługuje na lepsze przedstawienie. Tym bardziej, że strona wizualna jest esencją gier komputerowych i aż chciałoby się przeczytać pięknie wydaną książkę-album, w której rys historyczny przemysłu gier przedstawiony byłby nie tylko za pomocą suchego opisu ale też screenów najlepiej oddających ewolucję kolejnych produktów – zwiększanie liczby pikseli, nabieranie kolorów, wchodzenie w trzeci wymiar itp. itd. (różnicę można poczuć porównując choćby czarno-białe ilustracje z książki z kolorowymi screenami ilustrującymi
esensyjny wywiad z autorem – zresztą bardzo ciekawy i stanowiący znakomite dopełnienie książki).
Znacznie mniej zastrzeżeń mam do strony merytorycznej, choć i tutaj „Cyfrowe marzenia” dalekie są od ideału. Rzecz jasna możliwość zapoznania się z półwieczem przemysłu rozrywki elektronicznej (bo przecież rzecz idzie nie tylko o „gry komputerowe”, które stały się synonimem dla całego sektora, ale też o automaty, i o gry konsolowe, a także o konsole przenośne – swoją drogą szkoda, że autor pominął odmianę tego ostatniego nurtu w postaci gier na telefony komórkowe i, zwłaszcza, współczesne smartfony) jest wartością samą w sobie, a możliwość sięgnięcia do własnej przeszłości to nie lada atrakcja dla dorosłych już geeków, którzy w młodości fascynowali się tytułami, które Mańskowski opisuje. Nieco drażni mnie jednak sposób zaprezentowania tematu, pewien chaos w wypowiedzi, przeskakiwanie od tematu do tematu, prowadzenie narracji za pomocą ciągu skojarzeń, gdzie kluczem okazuje się raz chronologia, raz platforma sprzętowa, innym razem firma producencka, a jeszcze innym gatunek gier. Równie dziwnie prezentują się fragmenty przybliżające sylwetki twórców gier – czytelnikowi ciężko zrozumieć dlaczego akurat ten, a nie inny programista czy szef firmy zasłużył na wzmiankę, a z krótkich, suchych notek ciężko „wyczuć” oryginalność tych postaci, którą jak chce autor, większość twórców gier się charakteryzuje.
Nie są to może mankamenty w pełni dyskwalifikujące „Cyfrowe marzenia” jako ani jako sentymentalną lekturę do poduszki, ani poważną pracę historyczną, ale znów samo nasuwa się stwierdzenie, że książce przydałaby się nieco lepsza obróbka – bogatszy wydawca, uważniejszy redaktor i nieco dłuższe zastanowienie nad formą przekazu. Dla fanów gier to i tak pozycja obowiązkowa ze względu na swoje osamotnienie na rynku, ale pozostałych czytelników, którzy chcieliby zrozumieć o co właściwie chodzi z tymi grami może rozczarować. Tak czy inaczej ja marzę sobie o poprawionym wznowieniu, wydanym w kolorze, z korektą redakcyjną, z poprawionym układem książki (czytelniejszy podział na rozdziały i podrozdziały). A jakby jeszcze autor pokusił się o podsumowania – trendów, szybkości ewolucji, wyraźnego wskazania najlepszych i najważniejszych produkcji – byłbym w pełni usatysfakcjonowany.