Wypisane na końcach książek daty sugerują, że „Vatran Auraio” zaczął powstawać mniej więcej w tym samym czasie, co ostatnia dotąd powieść Marka Huberatha – „Miasta pod Skałą”. Skoro jednak tworzenie drugiego z wymienionych dzieł zajęło „tylko” dziewięć lat, nad nowym tomiszczem pracował autor przez trzynaście. Mimo to nie należy spodziewać się prozy jeszcze bardziej monumentalnej i gęstej: premierowy utwór jest na tle poprzedniej pozycji skromną, kameralną opowieścią.
Człowiek składa jaja tylko raz
[Marek S. Huberath „Vatran Auraio” - recenzja]
Wypisane na końcach książek daty sugerują, że „Vatran Auraio” zaczął powstawać mniej więcej w tym samym czasie, co ostatnia dotąd powieść Marka Huberatha – „Miasta pod Skałą”. Skoro jednak tworzenie drugiego z wymienionych dzieł zajęło „tylko” dziewięć lat, nad nowym tomiszczem pracował autor przez trzynaście. Mimo to nie należy spodziewać się prozy jeszcze bardziej monumentalnej i gęstej: premierowy utwór jest na tle poprzedniej pozycji skromną, kameralną opowieścią.
Marek S. Huberath
‹Vatran Auraio›
„Vatran Auraio” nie wymaga od czytelnika takiej erudycji jak „Miasta…”, nie ma właściwego owej książce czy „Gniazdu światów” rozmachu ani oryginalnej konstrukcji drugiego z wymienionych, akcja toczy się nie w różnych uniwersach lub krainach, ale na niewielkim skrawku ziemi. W Matcinaj Dolane mieszka prosta społeczność, której rytmem życia włada mniej więcej czterokrotnie dłuższy od ziemskiego rok; niczym „Chłopi” w kosmosie, jest nowe dzieło pisarza barwnym opisem jednego takiego cyklu wraz z jego stałymi rytuałami i wydarzeniami przygodnymi.
Osadnicy, których przodkowie pochodzili z naszej planety, mają swój konsekwentnie wykreowany przez Huberatha język (słowiański, więc łatwy do zrozumienia, choć w pierwszych rozdziałach pada w nim kilkadziesiąt terminów), szkołę z nauczycielem, wodza zwanego vedanem oraz żmudną, ale nieskomplikowaną i zwyczajną codzienność: chłopcy się biją, dziewczyny plotkują, wszyscy zaś pracują i unikają dzikich zwierząt, tylko trochę przypominających ziemskie drapieżniki. Ciężkie warunki nie pozwalają żyć długo – w przeliczeniu na nasze: dwadzieścia kilka lat, które w dodatku mało kto wieńczy śmiercią naturalną – zwyczajem jest zgon podczas pewnego ostatecznego dla uczestników, ale koniecznego do przetrwania wspólnoty obrzędu. Zresztą rezygnacja z niego prawie nie przeciąga bytowania, a nieprzyśpieszone zejście wiąże się z męczarnią – w dolinie wszystko się rozpada, także ludzie, nawet „papier wytrzyma dłużej tylko przechowywany wysoko w górach”.
Właśnie tam mieszka Vatran Auraio, Płomienisty Orzeł, niegdyś zwykły osadnik o imieniu Ajfrid. Studiuje pradawne zapiski pozostawione przez minione pokolenia. Dzięki symbiozie z przypominającymi pióra organizmami, które wszczepione człowiekowi pozwalają mu dłużej przetrwać, może stać na straży wiedzy i gromadzić nową, a jako najstarszy z ludzi, obdarzony ponadto zachwycającą prezencją, cieszy się wśród wieśniaków niezachwianym autorytetem. Rozkazuje przywódcy i nauczycielowi, prowadzi lokalne ceremonie, teatralnie potrząsając opierzeniem; jest swego rodzaju kapłanem.
Mimo to wydaje się, że brak „Vatran Auraio” teologicznej podbudowy. To o tyle ciekawe, że opowiadanie o realiach mocno kojarzących się z premierowym tekstem, „Maika Ivanna” (dołączona do książki obok „Spokojnego, słonecznego miejsca lęgowego”), jest jednym z utworów autora, w których zawsze przecież dlań ważne religijne wątki odgrywają największą rolę – nie, choć to częste u Huberatha, eschatologiczne spekulacje, ale pobożność bohaterów. Tutaj wprawdzie wypada niekiedy podążyć biblijnym tropem, lecz to raczej przyprawa niż klucz do powieści. Świat „Maiki Ivanny” też jest światem kolonistów, kolonistów z tej samej Ziemi, ale jest jej bliższy – w Matcinaj Dolane próżno szukać dobrze zachowanego śladu po znanej nam cywilizacji, a te, które są, są niezrozumiałe – jak zupełnie niejasne dla Ajfrida nawiązanie do dziejów Kaina i Abla.
Wciąż jednak to bardzo huberathowska książka. Napisana językiem starannym i urokliwym, a zarazem na tyle codziennym, by prezentowana obcość wydawała się czymś naturalnym. Imponująca kunsztem i ścisłością w budowaniu egzotycznej rzeczywistości. Powracająca do ulubionych motywów pisarza: autor z pasją deformuje ciała (żywe i martwe), wiesza czaszki na hakach, wreszcie: daje upust fascynacji perspektywą zrastania się ludzkich tkanek z tymi należącymi do innych, zmyślnie zaprojektowanych przez twórcę organizmów. I tak, jak „Miasta pod Skałą” kazały się zastanawiać, czy człowiek w skórze bestii nadal jest człowiekiem, tak podczas lektury nowej powieści krakowskiego profesora trudno uciec od pytania, czy istotą w pełni ludzką jest opierzony odmieniec, który odżywia się przy pomocy procesu przypominającego fotosyntezę.
Zwłaszcza że owa wątpliwość ma co najmniej dwa poziomy. Ajfrid różni się przecież od mieszkańców kolonii; był kiedyś jednym z nich, lecz po wszczepieniu piór został kimś innym nie tylko ze względu na pełnioną funkcję i jej symbolikę – zmienił się fizycznie. Rozważa jednak nie swoje więzy z osadnikami, ale to, co ich – i jego – jeszcze łączy z poznawanymi z rycin i tekstów Homo sapiens. Wszak w Matcinaj Dolane zapada się w zimowy letarg, kobiece biodra nie są szersze od męskich, a każda wydzielina ciała ma czerwoną barwę. W Matcinaj Dolane „wszystkie zwierzęta składają jajka. Człowiek nie jest tu wyjątkiem”.
Ja jednak chciałbym czytać „Vatran Auraio” skromniej – jako powieść o otusze. O tym, że może być gorzej, ale w tym gorzej można trwać. Chciałbym widzieć tę książkę jako historię o samotności – zarówno tej z wyboru, jak i z braku wyjścia. Chciałbym odczytywać ów tom jako rzecz o chwiejności nauki i bezradności wobec natury, o obsesjach i szaleństwie, do których doprowadzić może nieumiejętność pogodzenia się z rzeczywistością, o podłości i głupocie, i naiwności, i sile; o ludziach po prostu – małych, dużych, lecz przede wszystkim średniej wielkości. I chciałbym czytać „Vatran Auraio” jako powieść o wygasaniu – wygasaniu żyć, czasów i myśli, ale nie wszystkich i wbrew naszym wyborom, bo „myśli nie da się zabić. Co najwyżej same umierają”.
A Marek Huberath może budować różne uniwersa, wciąż jednak pisze z grubsza o tym samym – i robi to mądrze, bez fasadowości i nadęcia.
Musthave