Kto lubi być łudzony rzekomym podobieństwem literatury do tzw. życia, „Konia Alechina” powinien pominąć. Lecz komu zabawy w literaturę sprawiają przyjemność, sięgnąć może po debiut Kaspra Bajona bez obawy – dobrze jest czasem przypomnieć sobie, że książka nie musi o nic walczyć.
Grzegorz Krzymianowski
Kłopoty małego stwórcy
[Kasper Bajon „Koń Alechina” - recenzja]
Kto lubi być łudzony rzekomym podobieństwem literatury do tzw. życia, „Konia Alechina” powinien pominąć. Lecz komu zabawy w literaturę sprawiają przyjemność, sięgnąć może po debiut Kaspra Bajona bez obawy – dobrze jest czasem przypomnieć sobie, że książka nie musi o nic walczyć.
Kasper Bajon
‹Koń Alechina›
Kiedy czyta się podobne książki – naprawdę udane, operującą dobrą, miłą dla ucha polszczyzną, a mimo to pozostające w cieniu rzucanym przez inne tytuły, szczęśliwie dla siebie otoczone medialnym zgiełkiem – trudno nie myśleć o literackich koniunkturach i mechanizmach, które sprawiają, że coś się w mainstreamie pojawia, a coś innego już nie. Trudno też oprzeć się wrażeniu, że „Koń Alechina” nie trafia nie tyle w panujące nam niemiłościwie gusta estetyczne, co zanadto lekce sobie waży wszelkie ideologie, by dało się wygłosić na temat tej powieści kilka okrągłych zdań, które zaklasyfikowałyby jej autora jako „słusznie myślącego”. Kasper Bajon ideologii bowiem nie uprawia, o Ojczyznę spierać się widać nie chce, nie wyzwala swej seksualnej tożsamości (nie uświadczymy tu, co w polskiej prozie współczesnej niełatwe, ani jednego geja), nie bije się o prawa tej lub innej mniejszości (nawet kobiety, o zgrozo, nie wydają się tu szczególnie uciśnione). Funduje nam natomiast dobrą powieść, która przynosi wiele czytelniczej radości.
„Koń Alechina” nie zawiera nic, co dałoby się nazwać fabułą. Jeśli nawet posiada jakąś metodę porządkującą (a każda w miarę udana książka takową ma), rolę tę spełnia kapryśność opowieści, sam akt opowiadania, który wodzi narratora za nos i unosi go w impresje. Stąd powieść składa się przede wszystkim z dykteryjek, zabawnych rodzinnych przekazów i odautorskich komentarzy. „Prawdy, czytelniku, nie dojdziesz. Szron niepamięci już dawno przykrył tamte lata.” O prawdę – jakkolwiek pojętą – chodzi tu bowiem właśnie w stopniu najmniejszym.
Historia hrabiowskiej rodziny Melo, „której wszyscy członkowie od zarania uważają, że umierają”, przedstawiona jest tu z rozmachem charakterystycznym dla wszelkich dziejów legendarnych. A ponieważ nic bardziej malowniczego nad dekadencję starych, spróchniałych rodów herbowych, więc w „Koniu Alechina” obcujemy z całą ludzką menażerią godną tej lekkiej gawędy o przeszłości, a raczej – o wyobrażeniu przeszłości, o tym, jak przeszłość się staje, gdy zaczynamy o niej opowiadać. Portrety te są barwne, jak barwne potrafią być tylko rodzinne apokryfy. Poznajemy zatem Wawrzyńca, niezrozumianego przez świat innowatora, którego najdonioślejszy patent – rzepy – „okazał się wynalazkiem niezrozumiałym i aż nazbyt światłym” jak na percepcyjne możliwości współczesnych hrabiemu Melo ludzi; przed oczyma, jak cienie, przesuwają się nam „nadpobudliwy Ferdynand”, którego celem było ujrzeć w Bałtyku wieloryba, i wujek Hipolit, „który zrealizował marzenie wielu mężczyzn i porzucił swoją wykształconą żonę (…) dla młodej, wulgarnej fryzjerki z dużym biustem”, oraz wiele innych jędrnych, skłamanych, do cna wymyślonych postaci.
Opowiadany przez siebie świat autor traktuje jak szachownicę, po której przemieszcza się ruchem konika, tej najbardziej nieprzewidywalnej ze wszystkich szachowych figur. Jego debiut jest równie kapryśny, rozdokazywany i rozwierzgany. Ten literacki przekładaniec czasów, miejsc i postaci, karuzela scen powiązanych ze sobą pisarskim kaprysem, składa się na demiurgiczną zabawę w powoływanie światów. To „idealny, bezczasowy meeting, boski meeting, który będzie trwał po wsze czasy”. Mimo pozornego chaosu „Koń Alechina” to nie tylko bowiem mozaika barwnych historyjek, ale również hołd dla sztuki porządkowania świata, wpisywania w świat porządku za pomocą literatury. Ostatecznie „zarówno wszystkie odległości, jak i granice (zwłaszcza odległości i granice w powieści!) są kwestią umowy, która ma w świat (…) wprowadzić trochę ładu.”
Powieściowym światem Bajona rządzi logika postmodernistycznej baśni. Autor funduje nam wycieczkę po krainie, w której „gdy wychodziłeś z domu do lasu, to nigdy nie wiedziałeś dokąd za chwilę dojdziesz. Ale jednego mogłeś być pewien: gdy będziesz szedł cały czas prosto, na pewno nie trafisz z powrotem do domu. Prędzej natkniesz się na wielkie skały stojące nad otchłanią.” To bajka o miejscach i ludziach wyobrażonych i zgodnie z regułami gatunku pełna wydarzeń fantastycznych w rodzaju wykopania doczesnych szczątków świętego Jerzego (którego skądinąd jedna z postaci postponuje słowami: „gówno, a nie święty”) lub rozegranego w 1895 roku meczu piłkarskiego pomiędzy Preston a Strzelcem Dobraśl (zdaniem narratora „jedna z pierwszych – jeżeli nie pierwsza –drużyna na ziemiach polskich”). Mnóstwo tu zatem postmodernizmu w stanie czystym – inwokacji do czytelnika („mój drogi podglądaczu”), cytatów z nieistniejących książek, miejsc i pisarzy wywołanych na potrzeby książki z zaświatów fantazji. Co istotne, ta wymyślna konstrukcja się nie chwieje; „Zza każdego obrazu prześwituje następny (…) tworząc w ten sposób barwny miraż”. Bajon zbudował powieść precyzyjnie, bez usterek, które powieściowym światom grożą rozpadem; wewnętrzny mechanizm „Konia Alechina” działa sprawnie, wątki uzupełniają się, a poszczególne elementy do siebie pasują.
Jednym z najbardziej ujmujących elementów powieści jest język, jakim została napisana. Bajon po meandrach polszczyzny lawiruje bowiem sprawnie, a niekiedy finezyjnie. Nie ma w jego frazie bylejakości, klisz i banialuk językowych, jest za to wiele eleganckich zdań pisanych z lekkim archaizującym zacięciem (jeśli autorowi przychodzi pisać o postrzale otrzymanym przez jednego z bohaterów, to wspomina raczej o „sempiternie”, a nie „dupie”), które doskonale pasuje do tej powolnej, zanurzonej w przeszłości i wyobraźni książki.
To powieść nie dla każdego, bo kto lubi być łudzony realizmem, rzekomym podobieństwem literatury do tzw. życia, „Konia Alechina” powinien chyba pominąć. Lecz komu zabawy w literaturę sprawiają przyjemność, kto smakuje w zaglądaniu za kulisy, sięgnąć może po debiut Kaspera Bajona bez obawy – dobrze jest czasem przypomnieć sobie, że książka nie musi o nic walczyć.